Przez życie z muzyką
Świdniczanin Roku 2001
Kontynuujemy cykl archiwalnych materiałów z Głosu Świdnika, prezentujący osoby wybrane przez Czytelników naszej gazety i uhonorowane tytułem "Świdniczanin Roku". Dzisiaj Świdniczanin Roku 2001 - Henryk Maruszak, muzyk, pedagog, dyrygent.

Henryk Maruszak to jedna z najbardziej znanych osób naszego miasta. Muzyk, pedagog, dyrygent. Od zawsze związany z kulturą. Ponad 30 lat prowadzi orkiestrę dętą. Jego działalność od lat budzi uznanie władz, krytyków muzycznych i oczywiście publiczności. Dwukrotny laureat Nagrody Artystycznej Burmistrza Świdnika, uhonorowany Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym Krzyżem Zasługi za wyróżniającą się pracę pedagogiczną, Złotą Odznaką Polskiego Związku Chórów i Orkiestr. To tylko niektóre dowody uznania. Pozostają jeszcze dziesiątki dyplomów, nagród i wyróżnień.
- Jak zaczęły się Pana kontakty z muzyką?
- Muzyka towarzyszyła mi od dziecka. Rodzice byli członkami zespołu folklorystycznego. W domu był klarnet i skrzypce. Czasem grałem z ojcem na wiejskich uroczystościach. W 1955 roku ukończyłem średnią szkołę muzyczną w Kielcach, w klasie puzonu. Rozpocząłem pracę w Reprezentacyjnym Zespole Pieśni i Tańca Marynarki Wojennej w Gdyni. Miałem szczęście współpracować z dobrymi dyrygentami, między innymi z Bogusławem Klimczukiem i Ryszardem Damroszem.
- Pochodzi Pan z Kielecczyzny, później było wybrzeże, w końcu Świdnik…
- Jak to w życiu bywa, do Świdnika trafiłem przez przypadek. Mojej żonie, uczulonej na jod, nie służył nadmorski klimat. Zacząłem więc szukać nowej pracy i miejsca, gdzie moglibyśmy się osiedlić. Ponieważ Filharmonia Lubelska potrzebowała muzyka o mojej specjalności, zdecydowałem się przyjechać na Lubelszczyznę. Zdałem egzamin i zostałem przyjęty do filharmonii. Szybko się jednak okazało, że nie mam szans na mieszkanie, więc zacząłem szukać dalej. Tak odkryłem Świdnik. We wrześniu 1962 roku rozpocząłem pracę w świdnickim ognisku muzycznym. Uczyłem gry na fortepianie, akordeonie, instrumentach dętych – waltorni, trąbce, puzonie, klarnecie. Wykształciłem wielu uczniów. Niektórzy z nich skończyli potem średnie i wyższe szkoły muzyczne. W tym czasie pracowałem także jako instruktor muzyczny w Zakładowym Domu Kultury. Po latach ognisko muzyczne przekształcone zostało w funkcjonującą do dzisiaj szkołę muzyczną.
- Ponad 30 lat kieruje Pan orkiestrą dętą…
- Do zakładowej orkiestry dętej wstąpiłem, jako puzonista, w 1962 roku. Gdy odszedł jej dyrygent Edmund Miazgowski, w lutym 1971 roku przejąłem po nim pałeczkę. Zostałem szóstym dyrygentem tej orkiestry. I tak to trwa do dzisiaj. Dyrygent z takim stażem pracy w jednej orkiestrze, to ewenement w skali kraju. Pewnego rodzaju ciekawostką jest fakt, że oprócz mnie w orkiestrze są także dwaj moi bracia – Józef i Adam oraz trzej synowie tego ostatniego.
Kierowanie muzykami to trudna praca. Dyrygent musi być instrumentalistą grającym na wszystkich instrumentach, ale także menadżerem zdobywającym pieniądze, dbającym o reklamę zespołu. Obejmując to stanowisko, ustawiłem sobie wysoko poprzeczkę. Rozpoczęty wtedy proces zmian, wprowadzenie zasady „każdy, kto przychodzi do orkiestry nie może być gorszy” oraz lata mozolnej pracy nad doborem repertuaru sprawiły, że osiągnęliśmy wysoki poziom. Z orkiestry zaczęli wykruszać się amatorzy, a ich miejsce zajęli profesjonalni muzycy, moi dawni uczniowie i koledzy. Mimo trudności w zdobyciu partytur, staliśmy się zespołem grającym kompozycje od epoki renesansu, po najnowsze przeboje taneczne. Tak bogaty repertuar powstał dzięki prywatnym Kon taktom z kapelmistrzami orkiestr w Polsce i za granicą.
- Zaczęły się koncerty w kraju, zaproszenia na międzynarodowe festiwale…
- Początkowo były to koncerty „rozpoznawcze”, a później zaczęliśmy startować w konkursach, w kategorii orkiestr koncertujących. Występowaliśmy, między innymi w Lublinie, Biłgoraju, Toruniu, w Koszeg na Węgrzech, w Rastede w Niemczech, w Wilnie na Litwie. Zwykle zdobywaliśmy I lub II miejsce, czasem III. Niżej tego poziomu nie schodziliśmy. Byliśmy pierwszą orkiestrą dętą z Lubelszczyzny, koncertującą poza granicami Polski, a na festiwalu w Rastede pierwszą orkiestrą z krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Z tymi występami wiąże się zmiana nazwy orkiestry. Zagraniczni gospodarze nie byli w stanie przetłumaczyć i zapowiedzieć: Zakładowa Orkiestra Dęta Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku. Uprościliśmy więc nazwę i staliśmy się Helicopters Brass Orchestra.
- Świdniczanie też mają okazję posłuchać swojej orkiestry…
- Od lat gramy koncerty noworoczne. Występujemy z okazji świąt państwowych i różnych miejskich uroczystości. Dwa razy organizowaliśmy muzyczne święto w Świdniku. Był to Festiwal Orkiestr Dętych, w którym brały udział polskie i zagraniczne zespoły. Mieszkańcom bardzo spodobały się koncerty. Plac Konstytucji 3 maja, gdzie odbywały się występy, z trudnością mieścił wszystkich słuchaczy. Niestety, z braku funduszy na jego kontynuację, festiwal umarł śmiercią naturalną.
W 1992 roku powołaliśmy do życia Towarzystwo Przyjaciół Świdnickiej Orkiestry Dętej. Jego zadaniem jest upowszechnianie kultury muzycznej oraz szeroko pojęty impresariat i dbałość o rozwój orkiestry. W ostatnich latach, jak wiele niedoinwestowanych jednostek kultury, przeżywaliśmy ciężkie chwile. Znacznie ubyło nam muzyków. W Helicopters Brass Orchestra gra obecnie 47 osób, choć w lepszych czasach było ich ponad 60. Przestaliśmy wyjeżdżać na festiwale i konkursy. Po prostu nie stać nas na to. Bywały momenty, że wątpiłem czy uda się nam doczekać przypadającego na 1 maja tego roku jubileuszu 50-lecia orkiestry. Pewnym lekarstwem na nasze kłopoty byłoby włączenie orkiestry w strukturę Miejskiego Ośrodka Kultury. Dyrektor Leszek Olechnowicz chętnie nas do siebie przyjmie. Reszta zależy od decyzji władz miejskich.
- Co planujecie na 50-lecie istnienia orkiestry?
- Na wielkie obchody nie mamy pieniędzy. Jedyną pewną rzeczą jest to, że w marcu, w studiu Polskiego Radia w Lublinie, nagramy płytę kompaktową. Będzie na niej sprawdzony repertuar, czyli bigbandowe, ulubione utwory publiczności. Nagranie będzie możliwe dzięki hojności sponsorów.
- W Pana życiu zawodowym jest także chór męski…
- To była wspólna inicjatywa – moja i Ziemowita Barczyka. Po pewnym czasie wycofałem się z prowadzenia chóru, gdyż po prostu brakowało mi czasu na wszystkie zajęcia. Bowiem oprócz orkiestry, pracy pedagogicznej, działalności w ZDK, prowadziłem też szkolenia kapelmistrzów z Lubelszczyzny oraz współpracowałem z grupą folklorystyczną. Dopiero po przejściu na emeryturę, ponownie zaproszono mnie do pracy w chórze. Przygotowaliśmy wspólnie koncert kolęd i już zostałem. Nasza współpraca trwa już jedenasty rok. Chór liczy około 30 osób. Jego członkowie to w większości emeryci. Spotykamy się raz w tygodniu w MOK-u.
- Henryk Maruszak prywatnie…
- Od jedenastu lat jestem na emeryturze. Bardzo kocham wnuki i staram się spędzać z nimi trochę czasu. Latem jeżdżę na działkę. Lubię też łowić ryby. Należę do Koła Wędkarskiego przy PZL-Świdnik. Nadal jednak prawie cały swój czas poświęcam muzyce, a przede wszystkim orkiestrze. Na co dzień lubię słuchać dużych form symfonicznych, orkiestr dętych i oczywiście big-bandów. Niczego nie żałuję, bo przez całe życie robię to, co najbardziej lubię. Jeszcze w szkole wymarzyłem sobie orkiestrę dętą i chór. Boleję tylko nad tym, że syn i wnuki nie przejawiają zainteresowań muzycznych.
Anna Konopka
Głos Świdnika nr 5/2002