Radio Solidarność Świdnik
W 30. rocznicę powstania

Podziemne radio Solidarność nadało pierwszą audycję 30 kwietnia 1983 roku. Jego działalność, przerywana kłopotami technicznymi ze sprzętem, aresztowaniami członków grupy radiowej, trwała 5 lat. W tym czasie nadano 43 audycje.

Radio Solidarność Świdnik
8 lipca 2005 roku, z okazji 25-lecia Świdnickiego Lipca, usłyszeliśmy znów pamiętne takty muzyki serialu o carskim kurierze Michale Strogowie.

Transmitowałem Wolną Europę

Przed oficjalnymi uroczystościami Lipca’80, Henryk Gontarz, pomysłodawca podziemnych audycji postanowił reaktywować podziemne radio. Kilka tygodni trwały urzędowe negocjacje, by legalnie wejść w eter. W międzyczasie powstawała jubileuszowa audycja. Zmontowano 27 minut, na które złożyły się trzy archiwalne nagrania oraz przesłania do świdniczan wygłoszone przez burmistrza Waldemara Jaksona, starostę Mirosława Króla i Romana Kozaka, przewodniczącego Komisji Międzyzakładowej NSZZ „Solidarność” PZL-Świdnik.
Posłużono się starym, używanym w latach 80. nadajnikiem. Uruchomił go i przestroił jego twórca – Ireneusz Haczewski: - Radiotechniką zajmuję się niemal od dziecka. Pierwszy nadajnik radiowy złożyłem w 1957 roku. Byłem wtedy uczniem Liceum Ogólnokształcącego im. St. Staszica w Lublinie. Transmitowałem Wolną Europę , nadawałem muzykę, dodając do tego własne zapowiedzi. Sądziłem, że słychać to jedynie w odległości 50 m. Jak się potem przekonałem, słyszał mnie cały Lublin i okoliczne wsie. Zabawa w radiowca skończyła się nieprzyjemnie. Sypnął mnie jeden z kolegów, którego ojciec był ubekiem. Urząd Bezpieczeństwa z lekcji zabrał mnie na przesłuchanie. Zrobili rewizję w domu. W szkole było z tego powodu duże poruszenie. Przesłuchiwali mnie 3 miesiące. Każde z tych „spotkań” trwało wiele godzin. Byłem bardzo wystraszony. W końcu sprawa trafiła do Sądu dla Nieletnich. Przypadkiem dowiedział się o tym dziennikarz z ogólnopolskiej gazety „Ekspress Wieczorny”, napisał o mnie na pierwszej stronie i zrobił się straszny szum. Z czytanych niedawno akt IPN dowiedziałem się, że dziennikarz miał z tego powodu duże kłopoty. Jeszcze przez parę miesięcy byłem sławny, przyjeżdżali do mnie dziennikarze z innych gazet i z warszawskiego radia, bo w Lublinie nie było jeszcze oddziału Polskiego Radia.

Nawet skarpetki były mokre

Po zmontowaniu rocznicowego nagrania, kolejnym krokiem było znalezienie odpowiedniego miejsca emisji. Konspiracyjne audycje nadawane były po zapadnięciu ciemności, z wyżej położonych miejsc naszego miasta. Czasem z balkonów lub pustych mieszkań. Nigdy z dachów, bo milicja łatwo mogłaby zobaczyć operatorów nadajnika. Antenę stanowiły połączone wędziska. Jeszcze tylko akumulator, nadajnik i w radiu, a później w telewizorze słyszeliśmy świdnicką, wolną radiostację.
Na emisję lipcowej audycji wybrano dach wieżowca przy ul. Racławickiej 30. Tym razem wszystko odbywało się legalnie i w biały dzień. Radiowa ekipa – Henryk Gontarz, Ireneusz Haczewski i Leszek Fiołek, lektor konspiracyjnych audycji, już o godzinie 19 była na miejscu. Z nadajnikiem i akumulatorem nie było problemu, zapakowane w siatki wjechały windą na górę. Niestety, długie, bambusowe wędki, przeznaczone na antenę, nie mieściły się do windy i trzeba było je wnieść, na 10 piętro, po schodach. Jeszcze tylko dość skomplikowane wejście na dach i rozpoczął się montaż sprzętu. Połączone taśmą klejącą wędziska, tworzące około 7m długości antenę, przymocowano do wysokiego wywietrznika. Na niższym ułożono nadajnik i akumulator. W kilkanaście minut uporano się z techniczną stroną przedsięwzięcia. Zostało jeszcze trochę czasu na wspomnienia. Wywołała je jadąca na sygnale karetka: - To przypomina mi, jak straciłem pierwszy nadajnik – mówi Ireneusz Haczewski. – Po skonstruowaniu przekazałem go lubelskim solidarnościowcom. Pewnego wieczoru, gdy szli nadać audycję, usłyszeli jadące na sygnale auto. To ich tak przestraszyło, że rzucili nadajnik na chodnik i uciekli. Okazało się, że jechała karetka pogotowia ratunkowego, a nie, jak się spodziewali, milicyjny radiowóz.
- Nadawanie audycji było bardzo stresujące – potwierdza Henryk Gontarz. – Trzeba było uważać, by nikt nas nie zobaczył. Natychmiast po rozpoczęciu emisji wyjeżdżały w miasto milicyjne radiowozy, krążyły po wszystkich ulicach. Słysząc i widząc zbliżające się samochody na sygnale, człowiekowi zdawało się, że już nas mają. Trzeba było ogromnej odporności psychicznej, aby w takiej sytuacji nie rzucić sprzętu i nie uciekać. Ze zdenerwowania uginały się nogi, trzęsły kolana, nawet skarpetki mieliśmy mokre.
Aby, uruchamiając nadajnik, ustrzec się błędów wynikających z wielkiego napięcia psychicznego i ciemności stosowałem różne zabezpieczenia, na przykład nacinałem z jednej strony kasetę, co gwarantowało, że włożona została do nadajnika właściwa stroną. Podobnie było z klemami w akumulatorze. Połączenie ich z nadajnikiem też musiało się odbywać w określonej kolejności, więc montowałem specjalne rurki, co ułatwiało bezbłędne zamontowanie, nawet w nerwach i po ciemku.

Nadaje radio Solidarność

Punktualnie o godz. 19:30, Ireneusz Haczewski i Henryk Gontarz, uruchomili nadajnik, na dachu wieżowca. Chwila napięcia i .. .jest. W przyniesionym radiu tranzystorowym popłynęły pierwsze takty Strogowa. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Nadajnik zadziałał prawidłowo. Jeszcze tylko kilka gorączkowych telefonów do znajomych w Świdniku i Lublinie, by sprawdzić, jaka jest słyszalność. Wszystko dobrze poszło, audycję słychać było w radiu i świdnickiej kablówce.
- W czasach podziemnego radia, jeden z nadajników miał odsłuch, wiec wtedy operator wiedział, czy emisja jest prawidłowa – wspomina Henryk Gontarz. Mieliśmy też doskonale krótkofalówki japońskie. Operator sygnalizował przybycie na miejsce nadawania, a ja dawałem znak, gdy przyszła pora i należało uruchomić nadajnik.
W ciągu 5 lat działalności radia Solidarność zdarzały się i wpadki. Z akt udostępnionych przez IPN wynika, że świdnickie radio rozpracowywało 350 agentów. Henryk Gontarz przechowywał kasety z nagranymi audycjami, dogrywał na nich własne komentarze dotyczące aktualnej sytuacji w Świdniku. Kiedy uzbierało się ich zbyt dużo, by ukrywać je u pana Henryka, przygotowywano kryjówkę w Lublinie u Ireneusza Haczewskiego: - Mieszkałem wtedy w dużym, powstałym z połączenia dwóch lokali mieszkaniu. Mieściło się na parterze, co było ważne, bo w razie potrzeby umożliwiało ucieczkę przez balkon. Poza tym miało inny układ i powierzchnie niż to na pierwszym piętrze, mogłem wiec spokojnie w jednej z łazienek urządzić tajne laboratorium i schowek. Wejście ukryłem w specjalnie zrobionym regale na książki. Mimo rewizji i dokładnego pomiaru mieszkania przez milicje i ubeków, kryjówki nie znaleziono.
Owego feralnego dnia pracowałem nad schowkiem do godziny 3 nad ranem. Zmęczony zasnąłem. Niestety, na stole zostawiłem kasety z nagranymi audycjami. Wczesnym rankiem obudziło mnie stukanie do drzwi. Zaspany, zapomniałem o kasetach i otworzyłem drzwi. Wszystko wpadło w ręce milicji.

Jakbym zupę gotował

- Pyta pani, co czuję nadając audycję już w wolnej Polsce? – Nie ma we mnie emocji, to tak jakbym zupę gotował – mówi Henryk Gontarz. – Minęło wiele lat, żyjemy w innej rzeczywistości.
- A ja czuję wielką satysfakcję – uzupełnia Ireneusz Haczewski. – Przez ostatnie 20 lat odsunięto mnie od „Solidarności”, choć niczym nie zawiniłem, raczej zasłużyłem się robiąc nadajniki dla całego regionu i nasłuch radiostacji służby bezpieczeństwa. Chciałem się przydać „Solidarności” wykorzystując wszystkie swoje możliwości i uzdolnienia. Stało się inaczej. Lublin mnie nie chciał. Cieszę się, że w Świdniku doceniono moje wysiłki i dokonania.
Piątkowa emisja audycji, chyba najwięcej wspomnień obudziła w Leszku Fijołku, szwagrze pana Henryka. Cały czas z radiem przy uchu, w skupieniu słuchał archiwalnych audycji. Gdy zwerbowano go na lektora podziemnego radia, miał 22 lata. Zdawał sobie sprawę, o jak niebezpieczną sprawę chodzi, ale nie odmówił szwagrowi: - W tamtych latach miałem za mało rozumu i wyobraźni, aby się bać. Musiałem nauczyć się szybko, wyraźnie i bezbłędnie czytać. Dużym problemem było też znalezienie spokojnego, cichego miejsca podczas nagrywania. Każdy nagrany dźwięk, w razie przechwycenia taśmy przez ubeków, mógł pomóc w rozpoznaniu miejsca, gdzie była nagrywana.
Najbardziej utkwiła mi w pamięci audycja w wersji telewizyjnej, kiedy to Czernienko nad trumną Andropowa przemawiał moim głosem. Mówił o aresztowaniach w Świdniku.
Przez cały czas mojej współpracy z radiem starałem się to utrzymać w najgłębszej tajemnicy. Nawet moja najbliższa rodzina nic nie wiedziała. W końcu mnie aresztowano. Taka działalność „gwarantowała” mi wyrok 7 lat więzienia. Na szczęście objęła mnie amnestia i sprawę umorzono.
Do dzisiaj nie wiem, kto mnie zadenuncjował. Nie chcę przeczytać swoich akt, bo może to była jakaś bliska mi osoba. Wolę nie znać prawdy.

Anna Konopka

Głos Świdnika nr 36/2005