Sztuka uczy pokory
50-lecie pracy twórczej Sławomira Mieleszki
Prof. Sławomir Andrzej Mieleszko (na zdjęciu z prawej) obchodzi w tym roku jubileusz 50-lecia pracy twórczej. Prezentujemy sylwetkę artysty rzeźbiarza, wykładowcy Wydziału Artystycznego UMCS w Lublinie, którego plenerowe rzeźby, ustawione w różnych punktach Świdnika, zna chyba każdy mieszkaniec naszego miasta.
Sztuka uczy pokory
- Jak Pan trafił do Świdnika?

- W Świdniku mieszkam od 1963 roku. Urodziłem się w 1938 r. w Stołpcach na terenie dzisiejszej Białorusi, w województwie nowogródzkim. W 1939 roku udało nam się uciec przed wkraczającymi wojskami radzieckimi, gdyż groziła nam wywózka. Na szczęście ostrzegli nas białoruscy kolejarze i ostatnim transportem ruszyliśmy w kierunku Warszawy. Podróż zakończyła się w małym miasteczku Czyżew, niedaleko Białegostoku, gdzie spędziliśmy całą okupację. W 1946 roku przyjechaliśmy na Lubelszczyznę, konkretnie do Krzczonowa. Tu zaczęła się moja droga edukacyjna. Szkołę średnią skończyłem w Zakrzówku. Później pracowałem trochę w zakładach drzewnych w Zawadówce, gdyż tam pracował mój ojciec. W 1957 roku zdałem egzamin do Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu. Po 6 latach wylądowałem w Świdniku. Dlaczego tu? Ponieważ mój ojciec w międzyczasie zaczął pracę w WSK i po prostu razem z nim zamieszkałem. Tu także zacząłem swoja drogę twórczą. W 1975 roku podjąłem pracę w Instytucie Wychowania Artystycznego UMCS w Lublinie. Miałem tylko pół roku poprowadzić zastępstwo, ale z doświadczenia wiemy, że te zastępstwa i prowizorki są najbardziej trwałe. I tak pracuję na uczelni do dziś.
- Jak Pan wspomina Świdnik z dawnych lat?
- Działo się tu dużo, znacznie więcej niż obecnie. Kiedyś miasto urastało do rangi ważnego ośrodka kulturalnego. Organizowano koncerty, działał dyskusyjny klub filmowy. Było to może miasto robotnicze, ale z intelektualnym charakterem. Odbył się także plener rzeźbiarski studentów z naszej uczelni, co było w owym czasie dla takiego miasta jak Świdnik było nie lada nobilitacją. Do Świdnika przyjechało 150 – 200 osób. Malowali, rzeźbili. Uważam, że Świdnik był i jest odpowiednim miejscem do uprawiania wszystkich dziedzin sztuk plastycznych.
- Tęskni Pan za tamtymi czasami?
- Czy tęsknię? Ja tylko realnie stwierdzam co było kiedyś, a co mamy teraz. Obecny świdnicki dom kultury nie spełnia należycie swej funkcji, w bibliotece też zbyt mało jest interesujących wystaw, choćby studenckich czy artystów profesjonalnych. Ostatnio były chyba dwie takie wystawy prac naszych studentów oraz wykładowcy Romualda Kołodzieja. I na tym się skończyło. Nie wiem dlaczego. Być może o innych wydarzeniach nie jestem informowany.
- Dzięki Panu Świdnik wzbogacił się o wiele rzeźb, które wtopiły się już w miejski krajobraz…
- Te rzeźby znalazły się tutaj w drugiej połowie lat 70. z mojej inspiracji i przychylności ówczesnych władz miejskich. Ludzie ci byli bardziej otwarci na działania artystyczne. Razem z kolegami artystami odbyliśmy kilka rozmów i wkrótce prace ruszyły pełną parą. Znalazły się pieniądze na materiały i tantiemy autorskie. W rezultacie wykonaliśmy około 15 rzeźb. Świdnikowi przybyło elementów, które bardzo go ociepliły. Wszyscy byliśmy dumni z tego przedsięwzięcia. Zdarzały się też przypadki kradzieży prac. Zniknęły 2 rzeźby, w tym jedna moja. Do dziś nie znaleziono sprawców.
- A jakie były reakcje mieszkańców?
- Rzeźby powstawały tu, w Świdniku. Mieszkańcy mogli uczestniczyć w procesie twórczym od początku do końca. Dyskutowali z twórcami. Podpowiadali, pytali dlaczego tak, a nie inaczej. Żyli tym. Nawet organizatorzy tego przedsięwzięcia – władze miasta – także codziennie bywali u nas. Jeżeli były jakieś kłopoty, natychmiast pomagali.
Może mnie ktoś posądzić o tęsknotę za dawnymi czasami, ale to nie tylko ja, to całe lubelskie środowisko bardzo odczuło zmiany ustrojowe, gospodarcze i polityczne, które zaszły na początku lat 90. Dzisiejsze czasy sprzyjają bardzo nielicznej grupie artystów, albo tym, którzy porzucili pracę twórczą i robią chałturę – rzeczy, które do światłego odbiorcy nie są adresowane. My, zamiast swoimi wystawami kształtować świadomość odbiorców, opuszczamy ręce. To walka z wiatrakami. Niestety, sztuka bez pomocy finansowej, sponsorów w szerokim tego słowa znaczeniu nie zaistnieje. Mamy teraz nowobogackich, ale oni zwykle pytają – a co my będziemy z tego mieć? Ludzi trzeba bombardować pewnymi zjawiskami, z natury dobrymi. Sądzę , że gdyby na co dzień było więcej takich zdarzeń, o których mówiliśmy to i oni traktowaliby sztukę inaczej. Początkowo ze snobizmu, potniej z przekonania. Z natury jestem optymistą. Staram się także wytłumaczyć młodym ludziom, przyszłym twórcom, że jakaś przyszłość jest przed nimi.
Ubolewam, że w naszym kraju, a przede wszystkim, w takich małych miejscowościach jak Świdnik brakuje spójnej i sensownej polityki kulturalnej. To grozi wyjałowieniem, zdziczeniem obyczajów. A kultura właśnie je łagodzi. Jeżeli nie zaczniemy promować kultury na co dzień, będą się zdarzały przypadki zabójstw, przemocy wśród młodzieży. Brak kultury sprzyja brutalizacji życia. Myślę, że również w Świdniku jest wielu młodych ludzi, którzy za najlepszą rozrywkę uważają mordobicie. Przeżyłem już kawał życia i jest to dla mnie sytuacja diablo niepokojąca, jeżeli młody człowiek włącza telewizor i widzi w nim tylko brutalne filmy.
- Najbardziej znana pańska rzeźba stoi przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Mieszkańcy „ochrzcili” ja nawet familiarnie – „Bolek i Lolek”. Jest to też bardzo kontrowersyjna praca. Wielu doszukiwało się gwiazdy na hełmie jednego z żołnierzy, zarzucając Panu gloryfikację przyjaźnie polsko – radzieckiej.
- Bzdura. Przecież tam są orły. Dlaczego ich dwóch stoi? Proste. Nasza wolność przyszła z dwóch stron. Dwie polskie armie walczyły z Niemcami. Był front zachodni i front wschodni. Niestety, historii nie da się poprawić. Kiedyś nasza kablówka zrobiła program o tym pomniku. Kamerzysta wjechał na podnośnik i sfilmował obie postacie z bliska. Wtedy skończyło się wypominanie mi przyjaźni polsko – radzieckiej. Gdyby zrealizowano pomysł rozbiórki tego pomnika, byłby to szczyt idiotyzmu. To jest właśnie ignorancja i brak poszanowania dla historii i sztuki. W pewnym mieście, w którym stoi pomnik Kościuszki, jedna z radnych stwierdziła, że ten pomnik należy rozebrać. Bo Kościuszko był komuchem, bo jego wojska walczyły obok Armii Radzieckiej pod Lenino. Ręce opadają.
- Nigdy nie zrealizował Pan w Świdniku swojej wystawy autorskiej. Dlaczego?
- Nie chcę. Swoje wystawy realizuje w miejscach, w których ludzie chcą je oglądać. Świdnik o to nie zabiega. Nie należę do kategorii osób, które smarują się wazeliną i wchodzą innym w pewną część ciała. Lubię pracować, dużo rzeźbię i wystawiam swoje prace w wielu miejscach, ale nie w Świdniku. I tak chyba zostanie.
- Jest Pan za to szanowanym w Świdniku pedagogiem…
- Od 1975 roku, kiedy zacząłem pracę w IWA, przez uczelnię przewinęło się wielu świdniczan. Często spotykamy się i są to spotkania bardzo spontaniczne, radosne. Różnie im się powiodło. Są tacy, którzy uprawiają czystą sztukę i zdobywają nagrody, część mieszka i pracuje za granicą, tam się dorabia. Zawsze miło wspominają studia. Mnie, starego pedagoga ich życiorysy napawają optymizmem. Mam satysfakcję zawodową, choć oprócz wzlotów nie brakuje też upadków. Ale nawet jeśli nie robią zawrotnych karier, wynoszą cenną wiedzę, nabierają ogłady. Nie spotkałem ludzi, którzy kończyli tę uczelnię i zachowywali się niewłaściwie. Dzieje im się różni epod względem finansowym, ale nie żałują lat spędzonych w IWA. Te kilka lat studiów uszlachetnia człowieka. Na miejscu byłoby zorganizowanie – z okazji 50-lecia Świdnika – wystawy plastycznej świdnickich absolwentów Instytutu, którzy także wiele dobrego zrobili dla tego miasta.
- Wiele lat wspierał Pan swym doświadczeniem i wiedzą świdnickich malarzy – amatorów z grupy Kolor.
- Tak. Miejscem naszej współpracy był klub Iskra. Tę pracę wykonywałem społecznie nie biorąc za to złotówki. Na początku były plenery i spora grupa osób, które chciały coś robić. Jedna, aby coś w sztuce osiągnąć trzeba dużo pracować. Na początku nie wszystkim wychodzi, pojawia się zniechęcenie. Pomimo trudności, staram się każdego zachęcić. Niestety, niektóre adeptki malarstwa wiedziały lepiej i moje uwagi miały za nic. Zdawały się mówić – co on od nas chce, każe nam rysować to czy tamto, a my już jesteśmy artystkami. Tak więc nasze drogi rozeszły się. Zabrakło pokory, bo uprawianie sztuki to jest wielka pokora. Jeżeli przy moim doświadczeniu, a wykonuje około 20 rzeźb rocznie, i stwierdzam, że popełniam wiele błędów, to czuje wtedy pokorę wobec sztuki. W tej dziedzinie nie ma drogi na skróty.
- Czy jubileusz 50-lecia Świdnika, to również Pana święto?
- Na pewno tak, bo mieszkam tu kilkadziesiąt lat. Człowiek już przyzwyczaił się do miejsca zamieszkania. Dla mnie człowieka związanego z kulturą, jest wiele rzeczy w tym mieście dziwnych i niezrozumiałych. Każdy by chciał, aby to miasto stało się gniazdem małej, ale dobrej kultury. Czuję pewien niedosyt, gdyż wiele dobrego w tej sferze można dla tego miasta jeszcze zrobić. A nie zabiega się o to. Dziedzina ta, biegnie tu jednotorowo, wybiórczo. O ludziach, którzy coś tam w swoim życiu zrobili często zapomina się. Chełm na przykład zdołał dorobić się znaczących osiągnięć kulturalnych. W tym mieście powstało jedno z ważniejszych muzeów sztuki współczesnej w Polsce. Jeżeli tam się udało, to dlaczego miałoby nie udać się w Świdniku.
- Pana córka, również artystka, mieszkała przez cale życie w Świdniku. Teraz mieszka i pracuje w Warszawie. Czy wraca z ochotą do Świdnika?
- Małgosia skończyła rzeźbę u prof. Adama Myjaka, rektora ASP w Warszawie. Zajmuje się obecnie wyrobem biżuterii. Wolne chwile spędza w Świdniku. To jej gniazdo, a do gniazdo wraca się z ochotą i nostalgią. Jest jednak w tym mieście coś szczególnego.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozm. Sławomir Socha
Głos Świdnika nr 40/2004
Fot. Arkadiusz Rejmak