Kasper
Wspomnienie

17 maja mija 77. rocznica urodzin Stanisława Kasperka, pilota, instruktora, wieloletniego kierownika Aeroklubu Świdnik, zasłużonego Mistrza Sportu. W swój ostatni lot odleciał 30 czerwca 2011 r. Dziś przypominamy wywiad, jakiego udzielił w sierpniu 1984 roku.

„Kasper”
Znamy się od kilku ładnych lat, lecz nie rozmawialiśmy ze sobą szmat czasu. Okazja nadarzyła się przed tegorocznym Świętem Lotnictwa. Stanisław Kasperek wielokrotny mistrz Polski w akrobacji samolotowej, zasłużony Mistrz Sportu i długoletni kierownik Aeroklubu Robotniczego w Świdniku nie zmienił się wiele od czasów swej świetności. Przytył nieco – to prawda, ale ze swego dawnego wigoru stracił niewiele. Nadal jest wesoły i błyskotliwy.

- Przypomnij pokrótce swoją lotniczą historie. Starsi stażem pracownicy słyszeli o tobie wiele, młodsi może nie tyle…

- Kiedy miałem 12 lat, zapisałem się na zajęcia do pracowni modelarskiej w Niemcach koło Lublina. Stamtąd właśnie pochodzę. Później były – Aeroklub Lubelski i Szkoła Szybownictwa w Strzeblinie. Po ukończeniu technikum otrzymałem nakaz pracy do świdnickiej WSK.
Początkowo pasjonowały mnie tylko i wyłącznie szybowce, a latałem ile tylko się dało… Na ABC, Salamandrach, Muchach, Komarach i Jeżykach. A ponieważ szło mi nie najgorzej, zostałem wytypowany na szkolenie samolotowe.

- A pierwszy samolot, za sterami którego usiadłeś?

- Był nim „Piper Cup”, maszyna do której bardzo szybko się przyzwyczaiłem. Po pewnym czasie zostałem wysłany do Centrum Wyszkolenia Lotniczego PRL we Wrocławiu. Po roku czasu, powróciwszy na Lubelszczyznę, zacząłem szkolić młodych adeptów lotnictwa w Aeroklubie w Radawcu.

- Później była chyba służba wojskowa?

- Tak! Przeszedłem rekruta w jednostce lotniczej, wyspecjalizowałem się głównie w skokach spadochronowych do… morza. Słoną wodę z Bałtyku łykałem blisko 60 razy. Rozkazem dowódcy jednostki przeniesiony zostałem następnie do Aeroklubu Gdańskiego.

- I od tego czasu zacząłeś latać jak szatan?

- Może jeszcze nie jak sam bies, ale już wiele umiałem. Z teoretycznych i praktycznych wiadomości z eksploatacji osprzętu, nawigacji, mechaniki i techniki pilotażu otrzymywałem wcześniej dobre oceny. Pewnie czułem się również w chmurach…

- A kiedy po raz pierwszy chciałeś pokazać co potrafisz?

- Starałem się wypaść jak najlepiej na pokazach lotniczych w Gdańsku Wrzeszczu, organizowanych z okazji 10-lecia Lotnictwa Morskiego. Wykonywałem wtedy niski lot plecowy na „Jaku” nad lotniskiem i nagle zdefektował mi silnik. Lądowałem z dużym trudem, ale i szczęśliwie w ogródkach działkowych w Gdańsku – Polanki, łamiąc jedno z kół… Końcowym efektem mego pokazu była 10 dniowa „paka” w koszarach. Ale już po bankiecie…

- Zacząłeś opowiadać o swoim koniku – o akrobacji samolotowej. Przypomnij może te najcenniejsze sukcesy.

- W latach 1959-75 zdobywałem 6 razy mistrzostwa Polski w akrobacji samolotowej, dwukrotnie byłem wicemistrzem. Rywalizowałem ostro w tym czasie z Akermanem i Mikołajczykiem. Byłem dwukrotnie wicemistrzem akrobacji na Międzynarodowych Zawodach Lotniczych Krajów Socjalistycznych – w Moskwie i Łodzi.
Pięciokrotnie brałem udział w Mistrzostwach Świata, a mianowicie w Budapeszcie, Magdeburgu, Carcasone, Halavington i Btarysławie. Najlepiej kręciłem w CSRS. Zdobyłem tam 13 miejsce na 60 uczestników startujących w tej wielkiej imprezie.

- Czy miałeś swoją ulubioną maszynę?

- Długo latałem na Zlinie-26, przerobionym zresztą w naszym aeroklubie na samolot jednoosobowy. Koledzy nazwali go „Super Kasper Acrobat”. Zająłem na nim III miejsce na Międzynarodowych Pokazach Akrobacji Samolotowej w Moskwie.

- A twój najniebezpieczniejszy lot?

- Chyba w latach sześćdziesiątych. Podczas jednego z treningów przed Świętem Lotnictwa wykonując niską akrobację „na plecach” poczułem nagle, że odrywam się od siedzenia. Nie wypuszczając ani na sekundę z rąk drążka sterowego wsunąłem jakimś nadludzkim wysiłkiem głowę w głąb kabiny omal nie złamawszy karku… Kiedy postawiłem maszynę w locie normalnym, okazało się, że puściły pasy… Od tamtej pory zapinałem je przed każdym startem dodatkowo również swoim sposobem.

- Ufff… Zrobiło mi się przez chwilę bardzo gorąco…

- Być może, ale to jeszcze nic! W 1979 roku, kiedy latałem już na śmigłowcach, wysłano nas do Sudanu (6 równoleżnik), do opryskiwania kwiatów na Nilu. Wielkie ich ilości tworzyły olbrzymią tamę na rzece, utrudniając dopływ wody na inne obszary kraju. Spryskując środkami chemicznymi wielkie ilości tego zielska, po to by z czasem uległo ono rozkładowi, lataliśmy dosłownie nad paszczami krokodyli i hipopotamów. Od warkotu maszyn płoszyły się również słonie, maszerujące leniwie wielkimi stadami po rozległych mokradłach.
Z tamtego okresu pamiętam również nasze codzienne menu. Jedliśmy tylko i wyłącznie, aż do znudzenia, smażone i suszone ryby, zapijając filtrowaną wodą z Nilu. Ryby łowiliśmy na stalowe haki zaczepiane u burty statku. Dyndały na nich kawałki jakiejś padliny, lecz rybki brały, że hej! Prawie każda z nich miała od 60 do 80 kilogramów.

- Czy to już koniec lotniczych dreszczowców?

- Opowiem może jeszcze o jednym. Swego czasu wracaliśmy „trójką” do bazy z zawodów organizowanych w Anglii. Znajdując się na czele klucza, ujrzałem nagle w chmurach o odległości około 50 m – slupy wysokiego napięcia. Na zawrócenie maszyn nie było już czasu. Ostrzegłszy kolegów, pierwszy wystrzeliłem pionowo w górę. To samo uczynili za chwile i oni. Wyszliśmy z tej opresji obronną ręką.

- Na jednym z pokazów lotniczych w Świdniku demonstrowałeś iście cyrkowy numer. Wykonując lot na plecach, trzymałeś nogami drążek sterowy. Ręce zaś miałeś na zewnątrz kabiny… niektórym widzom włosy jeżyły się na głowie. Podobno zabroniono ci go wykonywać?

- Nic podobnego!

- No dobrze, a najpiękniejszy lot?

- Chyba z Francji. Z Carcasone do Świdnika. W sumie około dwa i pół tysiąca kilometrów. W piękny słoneczny poranek wyleciałem Zlinem 526 do kraju o 7 rano, a wylądowałem na lotnisku w Świdniku o 21. Leciałem nad Szwajcarią, Austrią i CSRS lądując tylko dwukrotnie – w Bazylei i Jeleniej Górze. Widok Alp z lotu ptaka śni mi się do dziś…

- Stałeś się nagle romantyczny, a niektórzy twierdzą, że jesteś szaławiła…

- Nie rozumiem! Żyje przecież wśród ludzi, mam wielu dobrych kolegów i przyjaciół, a to, że lubię czasami szampańskie trunki i śpiew? Co w tym zdrożnego?

- Podobno i dyskotekę – także?

- Owszem! Ale tylko w słonecznej Italii. W Rzymie, Wenecji, Bolonii czy Palermo kobiety pierwsze proszą do tańca mężczyzn, obejmują co sił i powtarzają wciąż w kółko: amore mio.

- Jak zachowują się wtedy … lotnicy?

- Najczęściej zamykają oczy, pląsają niezdarnie po parkiecie, słuchają melodyjnych, włoskich piosenek.

- Żarty na bok! Ile godzin wylatałeś dotąd w powietrzu?

- Przez 33 lata lotów po niebieskich szlakach, gdzieś tak 9,5 tysiąca.

- Kierownikiem Aeroklubu Robotniczego w Świdniku byłeś, o ile pamiętam, ponad 10 lat?

- Dokładnie szesnaście!

- Pasjonując się lataniem sportowym nie zaniedbywałeś działalności instruktorsko-szkoleniowej. Jakie młode talenty lotnicze „wyrzeźbiłeś”?

- W tym miejscu naniosę może poprawkę. Szkoliliśmy wspólnie z bratem Ryszardem jego syna – Janusza. Został mistrzem Polski seniorów w akrobacji. Rodzina nasza, jak widać, podtrzymuje nadal tradycje Polskich Skrzydeł.

- W plebiscycie 40-lecia PRL na najlepszych sportowców Lubelszczyzny zająłeś 6 lokatę.

- Tak! Tylko, że dowiedziałem się o tym zupełnie przypadkowo po powrocie z CSRS. Organizatorzy nie powiadomili mnie o imprezie. Klub sportowy podobno także nic nie wiedział…

- Smutne, ale prawdziwe…

- Niestety!

- Nie mam już więcej pytań. Dziękuję za rozmowę i piszę się na następną. Kiedy?

- Pożyjemy, zobaczymy!

Rozmawiał i notował Mieczysław Kruk

Głos Świdnika nr 34/1984
Fot. Agnieszka Wójcik