Byłyśmy pionierkami

Początki służby zdrowia w Świdniku wspominają panie, które w latach 50. los rzucił do powstającego miasta. Przyjechały organizować izbę porodową, tworzyły pogotowie ratunkowe, izbę chorych. Z miastem związały całe swoje dorosłe i zawodowe życie. Dzisiaj, specjalnie dla naszych Czytelników zgodziły się opowiedzieć, jak to było przed 60 laty…

Położna Marianna Zdziechowska przyjechała do Świdnika za mężem.
Wcześniej pracowała w Komarowie, w powiecie tomaszowskim. Tak wspomina tamte lata: – Byłam w ciąży i chciałam zamieszkać z mężem, który pracował w WSK. W Świdniku nie było porodówki, więc nie bardzo chciano mnie tu przyjąć do pracy. W końcu stanęło na tym, że zorganizuję sobie miejsce zatrudnienia, a tym samym kobiety nie będą musiały jeździć rodzić do Lublina lub Mełgwi. W bloku – obecnie ul. Niepodległości 8, naprzeciwko budynku, w którym mieści się tzw. stary szpital, trzy pokoje na parterze, przeznaczono na izbę porodową. Ginekolog, pan Kasprzycki, przyjeżdżał z Lublina. Wyżej, znajdowały się mieszkania dla pracowników służby zdrowia. Ja z mężem miałam pokój z kuchnią. Obok mieszkała pielęgniarka Klimkowska i pan Górniewski, zajmujący się administracją medyczną. Podobnie było na drugim i trzecim piętrze. Do pomocy dostałam dwie młode położne – Alinę i Wiesię, które świeżo ukończyły szkołę. Same nosiłyśmy metalowe łóżka, szafki, urządzałyśmy przydzielone nam pomieszczenia. W miejscu dawnej kuchni była porodówka, w drugim pomieszczeniu sala dla noworodków. Na początku listopada 1953 roku otwarto izbę, a 14 listopada urodziłam syna Andrzeja. Byłam piątą lub szóstą pacjentką. Pierwszą była pani Kowalik. Urodziła córkę. Często ją widuję, bo mieszka w Świdniku.
Początkowo panowały spartańskie warunki. Nie było ciepłej wody, ani telefonu. Gdy trzeba było wezwać pogotowie ratunkowe lub ginekologa z Lublina, jedna z położnych biegła na komisariat milicji, który mieścił się w następnym bloku.
Świdnik szybko się rozwijał. Przybywało młodych małżeństw podejmujących pracę w wytwórni, rodziło się coraz więcej dzieci, więc izba porodowa nie spełniała już swego zadania.
- Przeniesiono nas do budynku przy ówczesnej ul. Kasprzaka, gdzie tworzono już szpitalne oddziały – internę, chirurgię – mówi pani Marianna. – Nasza praca była ciężka, trudna, ale doceniano wysiłek, jaki wkładałyśmy w wykonanie zadań. Dzisiaj średni personel – pielęgniarki, położne mają wręcz odwrotne odczucia.
Marianna Zdziechowska, po utworzeniu oddziału ginekologicznego była na trakcie porodowym, a w 1992 roku, po 40 latach pracy przeszła na emeryturę.

Alina Krzysztoń skończyła szkołę położnych w Przemyślu i jak wielu ludzi w tamtych czasach, trafiła
do Świdnika z nakazem pracy,

choć pierwotnie miała to być Mełgiew. Jednak urzędniczka w Lublinie, rozdzielająca położne do poszczególnych izb porodowych, widząc drobniutką, młodą dziewczynę, uznała, że lepszym miejscem pracy będzie budujące się właśnie miasto przy lotnisku. Z nakazem pracy wiązało się otrzymanie mieszkania. Tak też się stało i w tym przypadku. Izba porodowa była na parterze, a pani Alinie przydzielono lokal na trzecim piętrze. Mieszka w nim do dzisiaj.
– Przyjechałam 1 września i pamiętam, że po ówczesnym Świdniku najwygodniej było poruszać się w butach gumowych – śmieje się pani Alina. – Pierwszy poród trochę nas zaskoczył, bo nie wszystko jeszcze było gotowe. Ale przyszła kobieta w drugiej fazie porodu, więc musiałyśmy ją przyjąć. To był 6 listopada 1953 roku. Moim zdaniem to był syn.
Przepracowałam w Świdniku 41 lat. Śmiało mogę powiedzieć, że byłyśmy pionierkami. Dzisiaj trudno uwierzyć, w jakich warunkach pracowałyśmy. Miałyśmy wielkie szczęście, bo nie zmarła nam żadna pacjentka, a odebrałyśmy z koleżanką po kilka tysięcy porodów. Były oczywiście trudne momenty, ale wszystko kończyło się dobrze dla matki i dziecka. Początkowo rodziło się w Świdniku 300-400 dzieci rocznie, później, w miarę rozwoju miasta, nawet 800 i więcej. Pracowałyśmy pod kierownictwem różnych lekarzy, między innymi Henryka Źrubka, później profesora, słynnego lubelskiego ginekologa. Ponad 20 lat naszym szefem był Adam Kwiatkowski. Po raz pierwszy zetknęłam się z nim w bardzo trudnych okolicznościach. Zgłosiła się kobieta, u której stwierdziłam ciążę bliźniaczą. Jedno dziecko urodziło się szybko, natomiast drugie ułożone było poprzecznie. Ktoś pobiegł na komisariat, by ściągnąć lekarza z Lublina. Pomoc nadeszła. Pamiętam, że podawałam narkozę. Kobietę należało uśpić, bo czekał ją bolesny zabieg. Z pieluchy zrobiłam maseczkę, na którą kapałam eter.. Urodzili się dwaj synowie – Piotr i Paweł. Niestety, pacjentka miała przyrośnięte łożysko. Należało jej podać krew. To dodatkowo komplikowało, już i tak groźną sytuację, bo pamiętajmy, że wtedy ludzie rzadko mieli oznaczoną grupę krwi. Wspólnie z doktorem Kwiatkowskim, który tego dnia miał dyżur w pogotowiu, czuwaliśmy nad transfuzją. Trwało to chyba całą noc. Zaimponował mi wtedy opanowaniem i podejściem do pacjentki. Później był ordynatorem naszego oddziału. Wiele się od niego nauczyłyśmy. Bardzo miło wspominam też innego ginekologa, Jerzego Wilhelma.
Pani Alina na krótko zamieniła świdnicki szpital na lubelski, przy ul. Lubartowskiej. Wróciła po 3 latach. Wtedy oddział noworodkowy przeniesiono do nowego szpitala. Gdy zaczynała pracę, w naszym mieście były 3 położne, 41 lat później już 40. Z sentymentem wspomina tamte lata: - Wszyscy się lubiliśmy, szanowaliśmy, pomagaliśmy sobie wzajemnie. Stanowiliśmy jedną rodzinę.
- Byłyśmy piękne, młode i pełne zapału do pracy – wtóruje Marianna Zdziechowska.

Marianna Ruszewska skończyła szkołę pielęgniarką na ul. Wilczej w Warszawie. Szlify zawodowe zdobywała na oddziale chirurgii w Przasnyszu, a później w Chełmie. Równocześnie, w obu miastach pracowała w pogotowiu oraz zajmowała się uczennicami szkoły pielęgniarskiej.

- Chciałam wrócić na Lubelszczyznę, bo stąd pochodzę – opowiada pani Marianna. – Z Chełma przeniosłam się do Świdnika. Chętnie mnie tu przyjęli, bo miałam duże doświadczenie zawodowe. Był czerwiec 1954 roku. Początkowo pracowałam w gabinecie zabiegowym przy obecnej ul. Leśmiana. Pamiętam lekarza internistę Otto Szczerbika, chirurga Józefa Mańkę, dermatologa Zbigniewa Piaseckiego. Jaki był wtedy Świdnik? Myślę, że dobrze oddają to dwie liczby. W tamtym czasie do zaszczepienia miałam 2 tys. dzieci, a miasto liczył 5 tys. mieszkańców.
Szybko przeszłam na oddział gruźlicy płuc, który mieścił się w baraku. Zwerbował mnie tam ordynator Józef Henryk Jarzyna. Równocześnie, na pół etatu pracowałam w pogotowiu ratunkowym. Uruchomiono je w czerwcu 1955 roku. Doktor Jarzyna dał mi do ręki pieniądze i powiedział: proszę urządzić pomieszczenia dla pogotowia.
Oprócz mnie dyspozytorami byli bracia Aleksander i Tadeusz Kotowie oraz Zbigniew Gruszczyński. Kierował nami lekarz Marian Dobrowolski. Od początku mieliśmy telefon i karetkę, która dyżurowała w Świdniku 12 godzin. Wieczorem wracała do Lublina. Jeden samochód to było zdecydowanie za mało. Zdarzały się sytuacje, że karetka transportowała chorego do Lublina, w międzyczasie było kolejne wezwanie i nie mieliśmy czym pojechać. Wkrótce dostaliśmy następne auto, a później jeszcze trzecie. Dwa jeździły z lekarzami, a jedno było tylko do transportu. W pogotowiu pracowałam z wieloma lekarzami. Byli to, między innymi Żyśko, Jan Zinko, Zofia Wolska. W końcu zrezygnowałam z pracy na oddziale gruźlicy. Pogotowie bardziej mi odpowiadało. Spędziłam w nim 32 lata. Wiele zdarzeń z tego czasu utkwiło mi w pamięci. Podczas jednego z dyżurów zgłosił się do nas mężczyzna … z nożem w nerce. Jego ślady znaczyła struga krwi. Podczas rodzinnej awantury syn ugodził go nożem. Na sygnale został odwieziony na ostry dyżur jednego z lubelskich szpitali. Przeżyłam też chwile grozy, gdy pewnej nocy przyszedł pijany człowiek szukający zemsty za to, że 4 lata wcześniej pogotowie zbyt późno przyjechało do jego żony. Byłam wtedy sama, a on szalał wymachując wielkim nożem. Bardzo się bałam się, ale w którymś momencie przyszedł mi do głowy pomysł, by obronić się ciężką, solidną lampką nocną. Na szczęście facet zmęczył się, próbował wyjść na zewnątrz i spadł ze schodów. Nie ratowałam go… Trudno było jeździć w teren, szczególnie zimą. Otrzymaliśmy wieczorem wezwanie do porodu z Kębłowa. Było mroźno i straszna śnieżyca. Rodzina miała dowieźć kobietę do szosy piaseckiej, a stamtąd już powinna zabrać ją karetka. Pojechała doktor Wolska i utknęła w Wierzchowiskach. Mężczyzna zadzwonił za 2 godziny zły, że nie ma jeszcze lekarza. Podałam mu adres najbliżej mieszkającego doktora i położnej. Musieli sobie sami poradzić. Po 12 godzinach karetka wróciła do Lublina, a doktor Wolska i sanitariusz, od krzyżówek, po pas w śniegu dotarli do Świdnika.

Pamiętam też wprowadzenie stanu wojennego.
Dzień wcześniej furgonetką przywieźli nam materiały opatrunkowe. Byłam bardzo zdziwiona, bo nic nie zamawiałam. Doktor Jarzyna uspokoił mnie – tak ma być, a na jutro proszę przygotować wszystkie kozetki.
Po zejściu z dyżuru 12 grudnia, wróciłam do domu, tylko po to, by uprzedzić rodzinę, że muszę zostać w pracy. W nocy pełne zaskoczenie – telefony, radio, telewizor nieczynne. Dyspozytorka z Lublina zadzwoniła radiotelefonem i pyta, czy u nas też wszystko głuche? Powiedziała mi o wprowadzeniu stanu wojennego. O godz. 6 rano, w telewizji gen. Jaruzelski ogłosił oficjalny komunikat. Podczas zdobywania WSK, w pogotowiu mieścił się sztab medyczny. Patrzyliśmy na czołgi jadące obecną al. Lotników Polskich, pacyfikować zakład. Nad ranem przyszła pielęgniarka, której opatrzyliśmy plecy. Poturbowali ją pałkami zomowcy, gdy szła na stację kolejową, by dojechać do pracy w Lublinie. Zaczęli się też pojawiać, na opatrunki, pracownicy wytwórni. Strasznie śmierdzieli gazami łzawiącymi, których przeciwko nim użyto.

Anna Tiuchtiej skończyła szkołę pielęgniarską w Warszawie, w 1955 roku. Była bardzo dobrą uczennicą, więc zaproponowano jej kontynuację nauki na studiach. Pani Ania chciała jednak jak najszybciej zarabiać i usamodzielnić się. Jej chłopak pracował w WSK, więc po 2 latach pracy w Warszawie przyjechała za nim do Świdnika. Dostali jednopokojowe mieszkanie, obok byłej restauracji Świdniczanka.

Wspólne życie zaczynali od zera. Przez miesiąc spali na podłodze. Firanki mieli z gazy, którą podarowała im koleżanka. Do kuchni mąż zrobił szafeczkę z desek.
– Ugotowałam makaron do rosołu, no i problem, w czym go odcedzić – śmieje się pani Anna. - Pobiegłam do sklepu po durszlak, ale nie miałam talonu. Na szczęście dzień wcześniej robiłam ekspedientce zastrzyk, więc pamiętała mnie i jakoś ją uprosiłam o cedzak. Na drugi dzień doniosłam talon. W Świdniku miałam znacznie mniej pracy niż w szpitalu w stolicy. Koleżankom trudno było uwierzyć, że w ciągu tygodnia mam tu tylko dwóch pacjentów, którym robię zastrzyki z penicyliny. Przeziębili się i mieli wrzody. To było wtedy często spotykane wśród pracowników zakładu. W warszawskim szpitalu robiłyśmy 40 iniekcji dziennie. A trzeba pamiętać, że wtedy nie było sprzętu jednorazowego. Każdą strzykawkę i igłę musiałyśmy wygotować, więc było z tym trochę zajęcia. W Świdniku rozpoczynałam pracę z doktorem Kasprzyckim, później kierownikiem był Jarzyna. Początkowo byłam oddziałową, a następnie przełożoną pielęgniarek. Pracowałam też w przychodni, która mieściła się w bloku przy ul. Sławińskiego (dzisiaj Niepodległości). Później pomieszczenia te zajęła milicja, zaś lekarzy przeniesiono do nowego budynku, przy kinie.
- Myślę, że kiedyś pielęgniarka cieszyła się większym szacunkiem. Dzisiaj, kiedy choroba zmusza mnie do pobytu w szpitalu, widzę inny obraz – ze smutkiem mówi pani Anna.

Anna Konopka

Głos Świdnika nr 15/2013
Fot. Anna Konopka