Sito, skrzynka, melina, sieć czyli praktyka stanu wojennego

Prowadzona pod sztandarem „Solidarności” walka o uwolnienie Polski spod totalitarnej władzy ma swoich głośnych bohaterów. O wiele mniej mówi się o ludziach, którzy narażając się na prześladowania i więzienie, prowadzili działalność edukacyjną: drukarzach i kolporterach podziemnych wydawnictw. Jednym z nich był Waldemar Jakson, wówczas student, obecnie burmistrz Świdnika.

- Wiemy, że przed 1980 rokiem prowadził Pan działalność opozycyjną. Później pracował w zarządzie Regionu Środkowowschodniego „ Solidarności”, był internowany. Jak odnalazł się Pan w jeszcze innej rzeczywistości po wyjściu z internowania ?

- Do nowej rzeczywistości zaadoptowałem się szybko. Jedynym moim problemem był jak najszybszy powrót do działalności opozycyjnej. Głównie, tak jak dziesiątki osób, zajmowałem się kolportażem, sporadycznie pomagałem w drukowaniu. Pisałem też artykuły, najczęściej o tematyce historycznej. Brałem udział w akcjach ulotkowych, manifestacjach.
Całkowicie utożsamiałem się z koncepcją długiego marszu lansowaną przez przywódców podziemnej „Solidarności”, głoszącą, iż należy przebudować organizację związkową w strukturę zdecentralizowaną i niesformalizowaną, opartą na grupach związkowców, których łączą więzy koleżeńskie, sąsiedzkie i przyjacielskie oraz skupić na niesieniu pomocy prześladowanym i ich rodzinom; odrodzeniu niezależnej prasy i sieci jej kolportażu; stworzeniu nowej sieci łączności; wznowieniu ruchu wydawniczego; wypracowaniu systemu zbierania i przekazywania informacji; doprowadzeniu do wytworzenia się skutecznie działającej opinii publicznej, z którą będą się musieli liczyć służalcy; stopniowym organizowaniu biernego oporu i walki cywilnej. Głównym pomysłem na budowanie podziemnej „Solidarności” była produkcja i rozpowszechnianie wydawnictw opozycyjnych.

- Czytamy w różnych wspomnieniach i opracowaniach o drukowaniu, kolportażu, mało wiemy jednak, co to tak naprawdę w praktyce znaczyło. Jak najprościej zakładało się warsztat drukarski?

- W ośrodkach internowania matrycą drukarską stawało się na przykład tak zwane pazłotko z opakowania czekolady nakłuwane igłą, a farbą drukarską - pasta do butów.
Zależało to od epoki drukarskiej. Na początku były powielacze, później nastąpiła era sitodruku, a gdzieś koło 1985 roku przyszła era offsetów. Zawsze trzeba było zdobywać papier ściśle limitowany przez komunistów, farbę, mieć melinę, czyli miejsce do drukowania, wyszkoloną ekipę, skrzynki, czyli miejsca gdzie się wydrukowane materiały przechowywało oraz sieć kolporterów, czyli dziesiątki osób, które rozprowadzały je w różne środowiska.

- Na czym polega technika drukowania na powielaczu i na sicie ?

- Jeżeli chodzi o powielacz, jest to technika maszyny obrotowej. Tzw. technika powielaczowa, czyli potrzebne są matryce, które mają litery wklęsłe. Pisze się matrycę, na normalnej maszynie do pisania, która jest potem naciągana na wał. Następnie na ten wał i na tę matrycę idzie ze specjalnego podajnika farba, dokonując wydruku.
Sitodruk to bardzo cicha i wydajna technika drukowania. Powielacz robił hałas, był niewygodny w przenoszeniu. Technika sitodruku wymagała kilku rzeczy. Potrzebny był jedwab sztuczny lub nylonowe gęste płótno, rama, odpowiednia farba. Cały warsztat zamykał się w jednej walizce. W konspiracji była to ogromna zaleta. Sito to była ramka obciągnięta tym materiałem, elementami drukującymi oczka siatki przepuszczające farbę drukową. Na siatkę nakładano w ciemni emulsję światłoczułą. Tekst przeznaczony do powielania fotografowano, by otrzymać na błonie obraz pozytywowy. Taką kliszę przykładano do emulsji i przyciskano szybą, następnie naświetlano emulsję żarówką 500 do 2000 W. Uczuloną emulsję wypłukiwano wodą i siatkę suszono, po czym wykonywano retusz. Gotową matrycę przymocowywano do ramki i przystępowano do drukowania. Na to się wylewało farbę i raklem, czyli gumą z kawałkiem drewna, się ją rozprowadzało. Pod spodem, pod sitem, była prawie cała ryza papieru, a sito na krótszym końcu było przymocowane zawiasami do stołu i drugi koniec gumką do sufitu, lub do szafy, tak że działało na zasadzie, jak się raklem przycisnęło i przeciągnęło wydruk, to gumka potem podciągała sito do góry. Przez wypłukane z emulsji miejsca farba dostawała się na papier. Ktoś z boku wyciągał kartkę, drukujący znowu drukował i znowu się sito podnosiło. Tym sposobem można było zadrukować do kilkudziesięciu tysięcy sztuk papieru.
Do uzyskania farby potrzebny był pigment: czarny albo granatowy oraz zagęstnik, który go przenosił. Bo sam pigment jest zwykle proszkiem. Bardzo dobrym zagęstnikiem była pasta Komfort lub krem do golenia. Wymyślił to profesor Adam Kersten, u którego byłem na seminarium magisterskim. Stąd jego przezwisko: Lord Komfort.

- A co z offsetem?

- W technice offsetowej diapozyty są nanoszone na blachy, jest to technika wydruku wypukłego. Naciąga się blachę na jeden wał. Potem on otrzymuje z podajnika farbę. Wał przenosi tekst na drugi gumowy i ten dopiero, łapiąc kartkę między trzeci wał i siebie, dokonuje wydruku. W powielaczach podajniki farby były zazwyczaj tłokowe, a przy offsecie był tak zwany kałamarz, czyli zespół farbowy, który rozciera farbę między kilkoma-kilkunastoma wałkami. Jest ona zdecydowanie lepiej roztarta i lepiej rozprowadzona po matrycy niż w powielaczu. Taka maszyna, np. Roneo Vickers ważyła ponad 50 kg. Potrzebowała bardzo dużo papieru, specjalnych zmywaczy do blach, farb, różnego rodzaju rozpuszczalników. To wymagało także innej organizacji drukarni podziemnej.

- Jak zdobywaliście papier i farby ?

- Wszyscy kolporterzy mieli za zadanie zbieranie papieru. Był strategicznym surowcem dla komunistów. Najczęściej kupowało się go w sklepach papierniczych poza Lublinem. Na sygnał od znajomych w kilka osób ruszało się do danej miejscowości i każdy kupował po kilka ryz papieru, tak aby nie budzić podejrzeń ekspedientki. Często papier był kupowany od pracowników biur, drukarni, hurtowni, którzy zwyczajnie go kradli. Przerzut z Zachodu był nieopłacalny. Natomiast stamtąd najczęściej pochodziły farby. Matryce powielaczowe też często były zachodnie. Polskie były bardzo złej jakości, do niczego się nie nadawały.

- Gdzie drukowaliście?

- Jednym z głównych problemów było znalezienie odpowiedniego lokalu, czyli meliny lub mety, jak się wtedy mówiło. Im bliżej 1989 roku tym trudniej, ludzie coraz bardziej bali się ryzykować. Jak już mówiłem, najmniej problemów było przy druku na sicie. Najczęściej przy wszystkich technikach stosowało się zasadę szybki druk, szybka zmiana miejsca, tzn.2-3 doby drukowało się non stop aż do wydrukowania całego nakładu. Często robiło to kilka ekip. Później w innym mieszkaniu należało poskładać strony, też w bardzo krótkim czasie. Ważną sprawą w tym wszystkim był transport, ktoś to musiał z miejsca na miejsce przerzucać.
To była bardzo skuteczna metoda. Dzięki niej bardzo rzadko dochodziło w Lublinie do wpadek.

- Kolportaż ?

- Sieć kolporterska to cały skomplikowany system zdobywania papieru, farby, wykonywania druku, rozprowadzania wydawnictw. Wszystko działało, choć często jedna część systemu nie wiedziała nic o drugiej. Kolportaż był zajęciem monotonnym, wymagającym pewnej systematyczności i obowiązkowości. Na samej górze systemu byli obsługujący tzw. skrzynki, skąd się pobierało wydawnictwa, często na odpowiednie hasło. Dawali materiały kilku osobom. Każda z nich rozdzielała je również odpowiedniej liczbie osób. I tak to schodziło coraz niżej. Ostatni w sieci dostawali po kilkanaście egzemplarzy i rozdawali je bezpośrednio wśród sąsiadów, na uczelni, w pracy. Oni byli najbardziej narażeni. Kolportaż bibuły w istocie stanowił siatkę organizacyjną podziemia.

- Czy ma Pan jakieś autorytety, wzorce z tamtego okresu?

- Na Lubelszczyźnie były dziesiątki wspaniałych ludzi, gdybym jednak chciał wybrać jedną osobę to na pewno byłby to Jan Magierski. W latach 1982-89 był wydawcą, drukarzem i szefem kolportażu Informatora NSZZ „Solidarność" Regionu Środkowowschodniego. Redagował, drukował i kolportował również inne wydawnictwa. Tylko on znał strukturę całej organizacji. Odbierał matryce lub makietę od redakcji, przeprowadzał obróbkę techniczną. Wiele lat sam drukował, a także miał kontakt z innymi drukarzami. Na własnych plecach nosił do drukarni papier, a potem wynosił cały nakład i przekazywał go kolporterom. Razem z innymi pismami, w których produkcję był zaangażowany, ulotkami, dawało to kilkanaście ton papieru w ciągu roku.

Jan Mazur

Głos Świdnika nr 48/2007