Wojnę skończyłem nad Łabą
Wspomnienia Jana Kołtuna

Dzień Zwycięstwa, jak rzadko który, zapadł głęboko w pamięci milionów ludzi na całym świecie, szczególnie zaś tych, którzy przeżyli zwycięstwo wojsk sprzymierzonych nad hitlerowskimi Niemcami. Człowiekiem, który na własne oczy widział to zwycięstwo jest mieszkaniec naszego miasta, były pracownik WSK, Jan Kołtun.

- Do wojska – mówi Jan Kołtun – poszedłem na ochotnika w połowie sierpnia 1944 roku. Zdecydowało o tym kilka względów. W czasie wojny pracowałem i mieszkałem w majątku obszarniczym Kaflarnia w sąsiedztwie obozu koncentracyjnego na Majdanku. Na własne oczy widziałem zbrodnie, jakich hitlerowcy dopuszczali się na więźniach. Po wyzwoleniu obozu przez żołnierzy radzieckich, znalazłem się na jego terenie. To, co wtedy zobaczyłem jest wprost nie do opisania. W rowie o długości około 100 metrów leżało kilka warstw trupów junaków i więźniów, których rozstrzelali wycofujący się Niemcy. Junacy to młodzi chłopcy, których w obozie używano do prac gospodarczych. Widziałem dymiące jeszcze piece krematoryjne, a w nich pełno trupów, ludzkich kości, całe stosy ludzkiego popiołu. Widziałem ocalałych więźniów, którzy opowiadali nam o gehennie jaką tu przeżyli. Pomimo iż mieszkałem blisko obozu, nie zdawałem sobie sprawy, że okupanci dopuszczali się aż takiego bestialstwa.

W kilka dni po tym strasznym widoku postanowiłem wstąpić do wojska. Miałem wtedy 16 lat. Poszedłem więc do biura poborowego, gdzie przyjęto mnie do wojska i odesłano do punktu zbiorczego. Tego samego dnia wieczorem przyjechał do nas oficer z 6 Pułku Piechoty, który przeprowadził z nami krótką rozmowę i tego samego wieczoru wyszliśmy w kierunku frontu. Trzeciego dnia marszu znaleźliśmy się w lesie w okolicach Goleniowa, gdzie nas umundurowano i dano nam broń. Po kilkudniowym przeszkoleniu i zapoznaniu się z bronią, wcielono nas do 6 Pułku Piechoty, 2 Dywizji, 2 Armii Wojska Polskiego. Pułk ten był na pierwszej linii ognia w okolicach Góry Kalwarii. A było to 1 września 1944 roku. Początkowo, jak zresztą wszyscy młodzi żołnierze, byłem przestraszony, ponieważ wcześniej nie zetknąłem się z prawdziwym frontem. Od tego dnia brałem udział w walkach przy obsłudze ciężkiego karabinu maszynowego, byłem amunicyjnym, a z czasem awansowałem na celowniczego.

Przy końcu września moja jednostkę przerzucono pod Warszawę, gdzie na Bródnie zluzowaliśmy żołnierzy radzieckich i przyjęliśmy obronę na pierwszej linii. Tutaj staliśmy na linii frontu aż do listopada. W listopadzie otrzymaliśmy rozkaz wypędzenia Niemców za Wisłę. Stosując ciągły atak bojowy wyparliśmy ich na drugą stronę rzeki. Nie stało się to oczywiście tak szybko. Wróg stawiał zaciekły opór. Walki trwały około 4 dni. Po walce na Bródnie, którą uważałem za swój chrzest bojowy, zluzowali nas żołnierze radzieccy.

Następne walki rozpoczęły się dopiero w styczniu 1945 roku, gdy przystąpiliśmy do ofensywy o wyzwolenie Warszawy lewobrzeżnej. Do boju przystąpiliśmy nocą 12 czy 13 stycznia. Pod osłoną kanonady artyleryjskiej przeszliśmy na drugi brzeg Wisły. Mieliśmy wtedy wyjątkowe szczęście, ponieważ Niemcy spodziewali się naszego natarcia w okolicach Pragi, a my uderzyliśmy przez Legionowo obok Jabłonny. Tej właśnie nocy zamarzła środkowa część Wisły. Przeprawa przeszła nam więc dosyć gładko. Walki w stolicy także nie trwały zbyt długo. Oczywiście obrona niemiecka ustąpiła pod wielkim naszym naporem. Dla przykładu powiem jak nasi zdobyli Cytadelę. Gdy Niemcy otworzyli do nas silny ogień, w sukurs przyszedł nam powstaniec warszawski, który wskazał podziemne przejście do Cytadeli od strony Wisły. Po dojściu do tego przejścia nasi żołnierze obezwładnili obsługę niemieckiego karabinu maszynowego i pod ziemią przedostali się pod bramę, która wysadzili trotylem, wdarli się do środka i zarzucili Niemców granatami. Część niemieckiej załogi poległo na miejscu, a pozostali poddali się. Po zdobyciu Cytadeli doszliśmy do centrum stolicy, gdzie spotkaliśmy się z żołnierzami 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Wkrótce, po zdobyciu Warszawy, skierowano mnie do szkoły podoficerskiej. Nie była to szkoła taka jak obecnie. Naukę zdobywało się wówczas tylko w boju.

Po defiladzie w stolicy, natychmiast ruszyliśmy w pościg za wycofującymi się hitlerowcami, z którymi spotkaliśmy się dopiero w Bydgoszczy. Stąd po krótkich walkach, nasza jednostka poszła w kierunku Kamienia Pomorskiego, w okolicach którego doszło do poważnego starcia z Niemcami, którzy bronili dojścia do Wału Pomorskiego. W okolicach Kamienia przeżyliśmy sporą tragedię. Wszyscy sądzili, że hitlerowcy już się wycofali. Tymczasem część ich wojska została w lesie, w którym było pełno bunkrów. Gdy szliśmy zwartym szykiem, z zasadzek uderzyli na nas niemieccy żołnierze. Wielu naszych wtedy poległo, a pozostali uratowali się tylko dzięki temu, że natychmiast po niemieckim ataku, uderzyli na nich tyralierą. Mimo poniesionych strat, zdobyliśmy jednak Kamień Pomorski a następnie w pościgu za Niemcami doszliśmy aż do miasta Wolin. Tutaj zastały nas święta Wielkanocne. Później poszliśmy w kierunku Kołobrzegu, o który nasza jednostka nie walczyła, gdyż wyręczyła nas w tym 3 Dywizja. Nasza Dywizja poszła na Szczecin-Dąbie, skąd po krótkich walkach przystąpiliśmy do forsowania Odry w Skierkach. Tutaj stoczyliśmy ciężką bitwę. Zabitych i rannych po obu stronach było bardzo wielu. Naszym zadaniem było zdobycie wioski nad Odrą. Do najcięższej walki doszło pomiędzy nową i starą Odrą. Po sforsowaniu starej Odry, poszliśmy na zachód i dotarłem aż do przedmieść Berlina. Stąd naszą dywizję skierowano na niemieckie odwody zmotoryzowane idące z północy na odsiecz Berlinowi. Nasze uderzenie było tak silne, że zatrzymaliśmy ich pochód, a następnie przystąpiliśmy do ataku, który kontynuowaliśmy aż do Laby, gdzie spotkaliśmy się z wojskami alianckimi. Atak ten oczywiście trwał dosyć długo. Uciekający Niemcy nadal zaciekle się bronili. Nam zadanie ułatwili żołnierze radzieccy, z którymi w czasie walk stale wymienialiśmy się.

W drodze na zachód zatrzymaliśmy się w jakiejś osadzie blisko lasu, oczekując na uzupełnienie jednostki. Posiłki przyszły do nas z centralnej Polski, a konkretnie z Warszawy. W czasie ćwiczeń wypatrzyły nas niemieckie samoloty, zrzucając na nas szrapnele – pociski rozrywające się nad ziemią. Szczęściem bez żadnych strat wycofaliśmy się do osady. Tam spotkaliśmy idących w naszym kierunku żołnierzy niemieckich. W pośpiechu przygotowaliśmy zasadzkę. W tym czasie nasi żołnierze stacjonujący za osadą zaatakowali ugrupowania niemieckich czołgów. My natomiast zaatakowaliśmy tego samego dnia Niemców, którzy uciekli do lasu. Walki trwały dwa dni. Trzeciego dnia przełamaliśmy ich opór i w pościgu za nimi wyszliśmy na brzeg lasu. Tutaj zobaczyliśmy przed sobą dosyć szeroką rzekę, a po jej obu stronach duże ilości niemieckiego wojska. Jak się wkrótce okazało, była to Łaba.

Po skończonej wojnie, kilka dni mieliśmy odpoczynku i ruszyliśmy z powrotem do kraju. W drodze powrotnej przeżyłem wielki wstrząs. Mianowicie otrzymałem wtedy list, w którym mój brat prosił moich kolegów o podanie miejsca mojej mogiły i okoliczności w jakich straciłem życie. A doszło do tej pomyłki dlatego, gdyż w czasie walk nad Łabą, Niemcy wybili całą moją kompanię, z której tylko ja się uratowałem, o czym początkowo dowództwo nie wiedziało. Powiadomiono więc rodzinę o moim zgonie. Dowódca batalionu natychmiast dał mi rozkaz wyjazdu do domu i podał mi marszrutę, gdzie będzie stała moja jednostka.

Wróciłem do domu, z którego po kilku dniach pojechałem do mojej jednostki, która stacjonowała w Koźlu. Służyłem tam jeszcze do grudnia 1945 roku, kiedy rozkazem Ministra Obrony Narodowej jako małoletni zostałem zwolniony do cywila. Liczyłem niewiele ponad siedemnaście lat. Za udział w wojnie otrzymałem prawie wszystkie odznaczenia bojowe. Po przejściu do cywila jakiś czas jeszcze walczyłem na terenie Lubelszczyzny o utrwalenie władzy ludowej, za co odznaczono mnie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Takie były moje młodzieńcze lata.

Muszę jednak przyznać, że pomimo iż przez cały czas walczyłem w pierwszej linii frontu, to jednak miałem olbrzymie szczęście, bo ani razu, poza jednym zadrapaniem, nie byłem ranny. W tym czasie niemal co krok śmierć zaglądała mi w oczy. W walce pod Warszawą nasze okopy były tak blisko Niemców, że ich granaty wpadały do nas. Wiele takich granatów udało mi się odrzucić im z powrotem. W okolicach Kamienia Pomorskiego tak rozbolała mnie noga, że samotnie zostałem w jakimś lesie. Wtedy myślałem, że już ze mną będzie koniec. Gdyby nawet nie znaleźli mnie Niemcy, to zamarzłbym na śmierć lub zginął z głodu. Ale i wtedy miałem szczęście. Samotnie siedzącego w dole znaleźli mnie radzieccy żołnierze, którzy nieśli mnie dwa kilometry na rękach, do lekarza w swojej jednostce. No i ta tragedia, jaka nam się przytrafiła nad Łabą. Wszyscy zginęli, tylko ja ocalałem. A chciałem powiedzieć, że takich i podobnych sytuacji przeszliśmy więcej. A jednak przeżyłem. Dlatego Dzień Zwycięstwa jest mi właśnie szczególnie drogi.

Notował Adam Łysakowski

Głos Świdnika nr 19/1984