Nie na kartoflisku
Wspomnienia Józefa Piaseckiego
Zwykle to dziennikarz szuka atrakcyjnego tematu do gazety. Czasem, rzadziej, bardzo rzadko bywa na odwrót. Ciekawy temat sam przychodzi do redaktora. Tak się zdarzyło i to całkiem niedawno. Odwiedził redakcję Głosu mieszkaniec Krępca Józef Piasecki, z zawodu elektryk, dziś już na emeryturze. Z zamiłowania historyk. Tak rozpoczął swoją opowieść.
- Sprowadziły mnie tu publikacje zamieszczane od czasu do czasu w regionalnej prasie. Pisze się w nich, jakoby Świdnik powstał na kartoflisku. Przyszło pismo z gminy Mełgiew, drugie z ministerstwa, wykopano w pośpiechu kartofle i tak powstał zakład lotniczy. O mieście nikt nawet wtedy nie myślał. A historia tej ziemi jest o wiele bogatsza.
- Tradycje lotnicze Świdnika sięgają okresu międzywojennego. To rozgrywało się na moich oczach. Chciałbym, żeby zwłaszcza młodzież poznała historię ziemi, na której żyje. Dla uwiarygodnienia moich słów przedkładam pamiątkową fotografię z poświęcenia szkoły pilotów w Świdniku w roku 1939. Byłem świadkiem tej uroczystości jako 9-letni chłopiec.
Lotnictwo pasjonowało mnie od najmłodszych lat. Podziwiałem skręty, beczki, korkociągi i inne ewolucje wykonywane przez ówczesnych mistrzów. Wielu z nich brało później udział w bitwie o Anglię. Niewykluczone, że nad Świdnikiem latali piloci tej klasy co Okuciewski i Skalski. Może kogoś uda się rozpoznać z fotografii. To tak krótko o tradycjach lotniczych. Na razie.
Czy ktoś zadał sobie pytanie skąd Świdnik wziął swoją nazwę? Wieś leżała na granicy dwóch wielkich majątków ziemskich należących do bogatych rodzin magnackich. Jednym z nich był właściciel obszaru, na którym leży dzisiejsze miasto; drugim, właściciel dość znacznego majątku we wsi Krępiec. Możny to był pan. Posiadał liczne dobra w tej okolicy i na Wołyniu. Nazywał się Franciszek Sawicki. Był schyłek XIX wieku.
Fragmenty jednego z folwarków Sawickiego można zobaczyć jeszcze dziś w budynkach byłych właścicieli Komorowskich we wsi Franciszków. Skąd nazwa wsi? Właśnie od imienia Sawickiego.
Miał dwóch synów. Kazimierza osadził na folwarku w okolicy kościółka w Kazimierzówce. Właścicielem resztek tego majątku jest dziś niejaki Choina. Skąd nazwa wsi? Oczywiście od imienia syna Sawickiego.
Drugi syn Sawickiego miał na imię Adam. Ten najprawdopodobniej na skutek spłat rodzinnych długów sprzedawał po części swój majątek bogatym mieszczanom lubelskim, takim jak Gąsiorowski czy Magierski. Oni tu pobudowali w okresie międzywojennym, może trochę wcześniej, swoje domki letniskowe. W ten sposób powstała dzielnica willowa. Fragmenty niektórych budynków zachowały się do dzisiaj. Pamiętam, że była willa „Bożenna”, była „Rozkosz”, która spłonęła bodaj w 1932 roku, była „Joanna”. Dzielnica zachowała nazwę jako Adampol. Łatwo się domyśleć skąd ona pochodzi…
Co można powiedzieć o samym Sawickim? Był to bardzo zacny człowiek. Wiem o tym z opowiadań swoich dziadków i matki, która go jeszcze trochę pamiętała. Polecam wycieczkę po cmentarzu w Mełgwi. W jego środku znajduje się kaplica zbudowana przez Sawickiego. Wewnątrz spoczywają jego prochy. Jest wiele innych ciekawych pomników, z których można odczytać wiele epitafiów. Bardzo ciekawych, oryginalnych. Jak w „Krakowiaku”: DZIEJE SWOJEJ ZIEMI NA GROBOWCACH CZYTAJ! Na frontonie kaplicy, już się niestety rozlatującej, umieszczony jest herb rodu Sawickich. Godny polecenia konserwatorowi zabytków, bo nie można pozwolić, aby tej klasy zabytek uległ zniszczeniu. Skoro jesteśmy przy parafii mełgiewskiej, to chciałbym dodać, że powstała bodaj w XIII wieku. Tak wynika z tzw. kronik krakowskich. Polecam obejrzenie grobowca fundatora starego kościoła Jacka Stoińskiego. Kogo jeszcze? Michaliny Puchalanki, Rzewuskiego! Tego od Balzaca.
Nie wszyscy wiedzą, że nasze miasto znajduje się na starym szlaku tatarskim. Ta droga już się do naszych czasów, niestety, nie zachowała. Idąc dziś do redakcji zauważyłem, jak ostatni jej fragment, naprzeciw kawiarni „Mariola”, rozsuwają spychacze. Stoi tam – jakoś tak ukosem – dom. Własność Józefa Nowaka. On nie stoi „dziwnie”, lecz właśnie frontem do tego nieistniejącego dziś gościńca. Trakt ten swoim istnieniem sięga bodaj średniowiecza. Świadczy o tym dość znaczne wgłębienie drogi. Zachowały się jeszcze przy niej nieliczne kapliczki. Jest taka przy mełgiewskiej szosie. Na szlaku znajduje się też jeden ocalały kurhan. Na granicy wsi Krępiec i Wierzchowiska. Kiedyś, wędrując w poszukiwaniu łupów Tatarzy sypali po drodze kopce, żeby znaleźć drogę powrotną. Były tak wysokie, żeby z jednego można było dojrzeć drugi. Jest to zrozumiałe, gdyż ci woje czytać ani pisać nie umieli. Takich kopców było kilka w samym Krępcu. Zachował się jeden. Podobno ktoś tam kiedyś czegoś szukał, ale wewnątrz natrafił tylko na ludzkie szczątki. W każdym razie kurhan wart jest obejrzenia.
Pasjonuje mnie ta droga. Na mapie zamieszczonej w atlasie geograficznym dla klasy piątej na ostatniej stronie jest fragment mapy Lubelszczyzny z 1826 roku. Nie ma na niej jeszcze dwupasmówki Piaski – Lublin, natomiast jest zaznaczony wyraźnie ten gościniec. Szlak królewski, którym na koronacje króla jeździł i Zamojski, i wielu innych panów z Wołynia. Jego trasa prowadzi do samego Kijowa poprzez Lwów, Tomaszów, Izbicę, Krasnystaw, Piaski, Wierzchowiska, Krępiec i Świdnik. Ten tatarski szlak kończył się przy dzisiejszej ulicy Turystycznej w Lublinie. Stoi tam posążek Matki Boskiej.
Na dzisiejszych ZOR Bronowice była kiedyś ulica Majdan Tatarski. Zlikwidowano ją, ale nazwa przetrwała. Powstała zapewne dlatego, że tam, gdzie dziś między innymi jest zajezdnia autobusów rozbijali swój majdan Tatarzy. Jeszcze innym dowodem jest fakt, że na wszystkich starych krzyżach przydrożnych umieszczony jest krzyżyk na półksiężycu.
Wróćmy do Sawickiego, a raczej jego poprzedników.
Sam Sawicki, może jego ojciec, dziad lub pradziad sprowadził w te okolice cały za ścianek jakiejś szlachty, którą tu później osiedlił. W Krępcu do dziś jest wiele nazwisk, takich jak Opaliński, Komorowski, Libicki, Dolecki. W innych wsiach takich czysto polskich nazwisk jest o wiele mniej. Skąd ta grupka się wywodziła, z jakich okolic – nie wiem. Chciałbym, żeby historycy lubelscy, jak na przykład Andrzej Witusik wyjaśnili te wątpliwości. Próbowałem w ubiegłym roku sprawdzić swój rodowód i cóż, doszedłem do pradziada; na tym koniec. Reszta ksiąg parafialnych została przekazana do archiwum wojewódzkiego. Tam należałoby szukać początków naszego rodu.
Ten Sawicki też nie daje mi spokoju. Ciekaw jestem jakie miał zasługi wojskowe? Może przystąpił do Targowicy. Na pewno w 1861 roku, na 2 lata przed powstaniem styczniowym i przed tzw. ukazem carskim uwłaszczył swoich chłopów. Jak mi opowiadał jeden z najstarszych mieszkańców Krępca, dziś już nieżyjący Szejgiec, notabene uczestnik tego powstania, dla uczczenia tego wydarzenia - naprzeciw bramy wejściowej nad zalew – została usypana mogiła, a ziemię na nią noszono podobno czapkami i zapaskami. Na cześć Sawickiego. Można sobie wyobrazić, jakie to było wydarzenie na ówczesne czasy, kiedy to właśnie w Królestwie Kongresowym pańszczyzna najdłużej się zachowała. To szczęście, że kopiec dotrwał do naszych czasów. Na jego szczycie stoi statua Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus i jest tablica, na której jakiś bazgrała napisał, że to się działo w 1812 roku. Figę prawda! To było w 1861 roku. Ta statua została ufundowana przez Benignę i Franciszka Sawickich. Nie wiadomo do dziś dlaczego rozebrano pałac. Piękny, wspaniały, na środku parku. Przeszkadzał chyba budowniczym zalewu. Przechowuję w domu do dziś płytki marmurowe z posadzki i cegiełki z jakich zbudowany był pałac. Nie mogę za to zapomnieć i odżałować wspaniałych fresków na ścianach.
Chciałbym jeszcze coś dodać o rodzie Sawickich. Franciszek, jak głosi niesprawdzona wieść, został otruty. Wcześniej jego żona, z pochodzenia Włoszka, miała romans z właścicielem Jakubowic, niejakim Grodzickim. Do tego stopnia zawrócił jej w głowie, że po śmierci Sawickiego zamieszkali razem. Czy wzięli ślub – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że wkrótce roztrwonili majątek w Krępcu. Sprzedawali po kawałku, parcelowali. „Resztówka” o powierzchni 300 hektarów dotrwała do moich czasów, czyli do lat trzydziestych. Był więc jeszcze przed wojną dwór , byli fornale. Stoją do dziś nad zalewem czworaki. Dwór został odkupiony przez Vetterów.
Vetterowa, właścicielka majątku dobra te podarowała dożywotnio swojej siostrzenicy, która wyszła za niejakiego Bogusza. Jego to już dobrze pamiętam, jego syna również; była w moim wieku. Ożenił się z córką zwykłego parobka rolnego. Czy żyje jeszcze – nie wiem.
Wracając do Grodzickiego, ta postać powinna być dobrze znana mieszkańcom Lublina. To był pierwszy na Lubelszczyźnie właściciel samochodu. Może za namową swojej żony Włoszki, sprowadził od razu z autem szofera, bo nikt tym przecież nie umiał jeździć. Jak wyjechał na ulice Lublina, to podobno ile dzieci było w dzielnicy, wszystkie biegły za pojazdem. Rozdawał im cukierki, kazał się pozdrawiać. Nie brakowało mu pomysłów. Kiedyś założył się z maszynistą, że szybciej dojedzie konno z Minkowic do Świdnika przez swoje włości, niż tamten parowozem. Podobno Grodzicki wygrał. Zabrakło mu dwieście czy trzysta kroków. Dotarł piechotą, bo koń padł. Dzięki swojej fantazji i takim manierom, nie dziwię się, że z jednej strony zawładnął sercem Sawickiej, a z drugiej, że w tak krótkim czasie przepuścił krępiecki majątek. A było tego sporo. Od Kalinówki do Minkowic.
Do dziś nurtuje mnie pytanie, skąd nazwy Krępiec i Świdnik. Nie ulega wątpliwości, że w przeszłości najpierw powstał Krępiec, a dopiero potem Świdnik. Być może pierwsi właściciele tych ziem nosili podobne czy zbliżone nazwiska, na przykład Krępiecki, Świdnicki. Może ktoś pomoże mi znaleźć odpowiedź.
To była historia najstarsza. Może teraz o tej najnowszej. We wrześniu 1939 roku pierwsze bomby spadły na Świdnik. Zanim spadły na Lublin, spadły na nasze lotnisko. To zadaje kłam twierdzeniom, jakoby Świdnika jeszcze nie było. Kartofliska by przecież nie bombardowali. Drugi września 1939 roku był pogodnym dniem. Rano pytałem ojca, jak ta wojna wyglądała. Wszyscy o niej mówili. Pół wsi schodziło się do nas, żeby słuchać radia, takiego na słuchawki. Nadleciały samoloty. Były bardzo wysoko, ledwie je widzieliśmy. Wyglądały jak błyszczące igiełki. Przyleciały od strony południowo-wschodniej, minęły Krępiec, doleciały do Świdnika i stąd doszedł nas suchy łoskot pierwszych bomb. Jaki był skutek nalotu, można sobie wyobrazić. Bydło zerwało się z uwięzi, psy zaczęły wyć, ujadać i skomleć. Wszystko zaczęło w panice gnać do Krępca.
Mieszkańcy willi z tobołami na plechach zaczęli również uciekać. Pociski większej szkody nie zrobiły, ale wzbudziły powszechną panikę. Poryły też lotnisko. Po pierwszym nalocie nastąpiły następne.
Ucierpiały budynki mieszkalne, na przykład majątku w Wierzchowiskach. Naloty powtarzały się aż do wkroczenia Niemców. Pamiętam dzień 9 września, kiedy to zginął pierwszy syn ziemi lubelskiej, poeta Józef Czechowicz. Dostało się wtedy najbardziej Staremu Miastu. Wtedy już samoloty niemiecki bezkarnie latały, bardzo nisko nad miastem i bombardowały. Obrona przeciwlotnicza prawie nie istniała. Nasilali naloty na Lublin licząc, że tędy będzie uciekał polski rząd kierując się na Rumunię.
Po wkroczeniu Niemców lotnisko służyło okupantowi. Stały tu setki, jeśli nie tysiąc, samolotów bojowych. Kiedy w czerwcu 1941 roku Niemcy wypowiedziały wojnę Związkowi Radzieckiemu, to właśnie stąd startowały samoloty z bombami zrzucanymi potem na Brześć i inne radzieckie miasta. Widziałem jak wracały samoloty poharatane, nierzadko z urwanym statecznikiem, z pogruchotanym skrzydłem. Wlokły się te bombowce w osłonie myśliwców.
Po pięciu latach okupacji przyszły lipcowe dni 1944 roku. Byłem świadkiem bitwy powietrznej nad Świdnikiem. Od wschodu w sobotę – wyzwolenie Lublina nastąpiło w poniedziałek – nadleciała eskadra „Iłów-2”, ciężkich samolotów bojowych w eskorcie zwinnych małych samolotów myśliwskich. Z lotniska w Świdniku zerwały się niemieckie samoloty myśliwskie i rozpoczęła się walka. Ładnie to wygląda na filmie, ale w rzeczywistości nie chciałbym tego więcej doczekać. Faktycznie cała okolica znalazła się pod obstrzałem. Spojrzałem, leci płonący samolot i nagle zaczyna gwałtownie spadać na budynki w okolicy Kazimierzówki. Budynki spłonęły. Pilot zginął. Drugi został zestrzelony w okolicy Janowic. Reszta uciekła. Samoloty radzieckie poleciały spokojnie na Lublin, zrzuciły bomby i odleciały z powrotem na wschód. Tegoż dnia Niemcy rzucili się do ucieczki. Słyszeliśmy mnóstwo wybuchów. Podpalili wieże obserwacyjne okalające lotnisko. Wysadzili w powietrze podziemne zbiorniki z paliwem i amunicją. Szyby w oknach u nas powylatywały. Na niebie kłęby dymu. Lotnisko przy pomocy czołgów zaopatrzonych w pługi zaorali. Już nigdy miało nie być lotniskiem. Starsi ludzie to pamiętają. Przyszło wojsko radzieckie. Inne życie, inny duch zapanował. Po kilku tygodniach lotnisko ożyło. Lądowały eskadra za eskadrą. Żyje pan Wójtowicz, który był wójtem w Mełgwi, wiele by mógł powiedzieć, jak przyjechali do niego do gminy, żeby wyznaczył tyle, a tyle ludzi do prac na lotnisku.
Stąd samoloty startowały na loty bojowe nad Wisłę. Lotnisko służyło do celów szkoleniowych. Latali w dzień i w nocy. Piloci kwaterowali po wsiach, a najwięcej ich było w pałacu Sawickich. Dowożeni byli na lotnisko samochodami.
Pięć lat później przyszła decyzja z ministerstwa o budowie zakładu lotniczego w Świdniku. Nie w kartoflisku, ale na ziemi o bogatej historii. Lotniczej również.
Wysłuchał Andrzej Kwiek
Głos Świdnika nr 51-52/1987