Sławomir Nowak
60 lat Avii Świdnik

Sławomir Nowak zjawił się w Świdniku w 1956 roku. Jako mechanik lotniczy, wyszkolony w zamojskiej wojskowej szkole technicznej, trafił do wydziału „Start” (W-570). Był jednak także popularnym piłkarzem świdnickiej Stali (późniejszej Avii). Występował w reprezentacyjnym zespole żółto-niebieskich w latach 1954-1963. Grał na pozycji lewoskrzydłowego. Sławomir Nowak zmarł w kwietniu 2005 roku.

Waleczny i szybki, dobry technicznie, operujący perfekcyjnie lewą nogą, słynął z dokładnych centr, po których jego koledzy z ataku zdobywali bramki. Sam nie był łowcą goli – to prawda. Sprawdzał się natomiast w meczach jako maszynka do wykładania piłek. Kibice lubili Sławka zwłaszcza za jego „znęcanie się” nad dryblasami, którzy momentami na próżno usiłowali odebrać mu piłkę. Także za zaciętość i serce do walki.
Nowak miał jeszcze jedną zaletę charakteru. Znosił ze stoickim spokojem najordynarniejsze choćby faule przeciwników. Po upadku na murawę podnosił się w miarę szybko i wracał na swoją pozycję. Taki futbolowy „Wańka-wstańka”.

Za chlebem
„Pochodzę z województwa konińskiego. Jako kilkumiesięczny osesek wyruszyłem wraz z rodzicami w swoją pierwszą życiową podróż do Łodzi – Chojny – opowiada Sławomir Nowak. – Była to przymusowa pielgrzymka. Ojciec (robotnik sezonowy) poszukiwał wtedy bezskutecznie pracy we wsi i okolicach. Znalazł ją wreszcie w jednym z zakładów w stolicy polskiego włókiennictwa, stąd decyzja o naszym wyjeździe. Zamieszkaliśmy w Chojnach. Tam się wychowywałem, uczęszczałem do podstawówki, zacząłem też kopać szmaciankę w dzikich drużynach. Mając czternaście lat, zapisałem się do łódzkiej Wifamy – mego pierwszego klubu. Boisko treningowe Wifamy usytuowane było w pobliżu stadionu ŁKS-u. Aby dojechać tam z Chojen, trzeba było przebyć ponad trzydziestokilometrową trasę. Dojeżdżałem tam wszelkimi środkami lokomocji - pociągiem, autobusem, bywało, że i rowerem.
Z czasem załapałem się do drużyny juniorów. Mój zapał i chęci do gry docenili działacze klubowi. Postarali się dla mnie o pracę. W samej Wifamie. Zostałem odlewnikiem. Pierwsze zarobione pieniądze przekazałem rodzicom.

Do woja marsz!
W kilka lat później zostałem wcielony do wojska. Miękkie lądowanie odbyło się w Zamościu, w miejscowej TWSL. Zaczęło być znowu ciekawie. Trzeciego dnia pobytu w jednostce (a było to już po postrzyżynach i fasowaniu mundurów) zarządzono alarm. Na zbiórkę wybiegło ponad 400 chwackich żołnierzyków. Ustawiliśmy się w kilku szeregach. Niebawem podszedł do nas podoficer i po komendzie – baczność!, krzyknął co sił w płucach: Grający w piłkę nożną – trzy kroki wystąp!
Jego słowa podziałały piorunująco. Z szeregów wystąpiło ponad stu chłopa. Byłem tym pospolitym ruszeniem wyraźnie zaskoczony. Tylu piłkarzy naraz nigdy jeszcze nie widziałem. Rejestrujący się do gry zaczęli podawać – na życzenie podoficera – nazwy klubów, do których wcześniej należeli. Z ich ust padały znane piłkarskie firmy takie, jak: Cracovia, Warta Poznań, Polonia Warszawa, AKS i Ruch Wielkie Hajduki. Przy takiej konkurencji ja, chłopak z Wifamy, byłem bez szans. Zrobiło mi się niesłychanie głupio. Machnąłem ostentacyjnie ręką i wróciłem do koszar.

Nie taki diabeł straszny!
Po upływie kilku tygodni zaszły spore zmiany. Okazało się, że selekcja selekcją, ale w grze sprawdzić się trzeba. Po odbyciu piłkarskiej spartakiady poszczególnych batalionów do garnizonowej kadry piłkarskiej przyjęto jedynie 20 piłkarzy. Reszta był to przysłowiowy „złom”. Piłkarskie „zające”! Dla mnie ta cała zabawa skończyła się szczęśliwie. Awansowałem do kadry piłkarskiej TSWL jako jedyny gracz VIII kompanii IV batalionu.
W doborowym towarzystwie
W I zespole Technika Zamość występowałem przez rok. Grałem u boku późniejszych krajowych gwiazd piłkarskich – Poświata i Steinmetza. Pierwszy posiadał dynamit w nogach, drugi niezawodną technikę w stylu dzisiejszego Marka Citki. Starałem się dorównać im w grze jak tylko potrafiłem. Naśladowałem ich piłkarskie sztuczki. W tym okresie drużyna Technika grała najczęściej z drużynami z ościennych jednostek wojskowych. Lubelski OZPN nie zgodził się bowiem na występy zespołów żołnierskich w rozgrywkach regionalnych. Działacze klubu zapraszali więc do Zamościa na spotkania towarzyskie – Lubliniankę, Chełmiankę bądź też Unię Hrubieszów. W jednym z turniejów zagraliśmy z silną drużyną Lotnika Wrocław. Lubiłem futbol, lubiłem także lekkoatletykę. Biegałem z powodzeniem na długich dystansach. W jednym z mityngów lekkoatletycznych rywalizowałem ostro z samym Ożogiem. Wyprzedził mnie na siódmym okrążeniu. Miałem pecha! Do mety było już blisko… Jeszcze dwie … rundki! W wojsku żyłem nie tylko sportem. Uczęszczałem na wykłady, zaglądałem do warsztatów, już wtedy zacząłem interesować się na dobre lotnictwem.

Świdnik – moja miłość
Na kilka tygodni przed zakończeniem służby wojskowej pojawili się w naszej jednostce działacze sportowi świdnickiej Stali – dyrektor handlowy Paweł Drożdżyński i kierownik transportu Wacław Kosz. Obaj nie kryli swych zamiarów. Przyjechali po piłkarskich grajków i bokserów. Wybór padł między innymi i na mnie. Załamali moje „nie” perspektywą dobrze płatnej pracy w świdnickiej wytwórni, w zawodzie mechanika lotniczego, mimo iż wcześniej przyrzekłem sobie, że po powrocie z woja zagram w Stali Głowno. Podjąłem więc pracę w WSK, w której – nie da się ukryć – odniosłem z czasem swój wielki życiowy sukces.
Na moich oczach uniósł się w górę pierwszy SM 1 wyprodukowany w zakładzie. Było to dziecko naszej trzyosobowej brygady produkcyjnej. Pracowaliśmy nad nim nie licząc godzin, we dnie i w nocy. Helikopter oblatywał wtedy por. Janusz Ochalik. Mijały lata. Świdnik stał się wielką moją miłością. Miasto rosło w oczach. Był to okres wytężonej pracy w zakładzie i nieustannych harców z piłką. A grało się wówczas w klubie za przysłowiową czapkę śliwek. Dwie moje największe nagrody za boiskowe galopy to płaszcz ortalionowy i kupon materiału na garnitur. Naszymi apanażami były wówczas kilkunastozłotowe diety za dojazdy na mecze i … pieczone kurczaki serwowane na obiady w Izbicy, w drodze powrotnej do domu.
Po każdym rozegranym spotkaniu (bez względu na uzyskany wynik) w naszym sportowym autobusie było bardzo wesoło. Śpiewał bowiem kto żył! Proszę pokazać mi dziś ligowy, futbolowy zespół, który śpiewa piosenki. Ten zwyczaj zanika zupełnie. A szkoda!
Na mecze mistrzowskie jeździliśmy też pociągami. Najczęściej na korytarzach, w wagonach II klasy. Bywało, że na stojąco, z powodu ścisku. Po takiej przejażdżce mieliśmy często nogi jak z ołowiu. A to nie wróżyło nic dobrego. Po występach w B- i A-klasie drużyna Avii zdobyła awans do ligi międzywojewódzkiej kielecko-rzeszowsko-lubelskiej. W tym czasie mieliśmy solidną jedenastkę w składzie: Roman Siarka, Edward Boryszewski, Stefan Matusiak, Józef Madej, Bogdan Jaświłko, Zygmunt Piprek, Hubert Sieroń, Czesław Słoniewicz, Zygmunt Kiermaszek i Piotr Prus. Czułem się w tej drużynie znakomicie.

Piękny „rogal”
W jednym z meczów mistrzowskich zdobyłem bramkę życia, precyzyjnym „rogalem” strzelonym z rzutu rożnego. Podobny wyczyn nie zdarzył mi się już nigdy więcej. Innym razem zdobyłem gola z woleja. Piłkę nagrał mi wtedy na nogę idealnie – Zyga Kiermaszek.
Z kim graliśmy? Z Lublinianką, Motorem, Stalą Mielec… Prowadzili nas do boju znani lubelscy szkoleniowcy – Michał Tymosławski, Józef Madej, Ryszard Drozakiewicz.
Po jednym ze spotkań (było to chyba w Raciborzu), wygranym przez naszą drużynę 2:1, działacze klubu przypięli mi łatkę. Twierdzili, że ociągałem się w … grze. Byłem ich opinią zaskoczony. Nazajutrz nie pojawiłem się na treningu. Wsiadłem w pociąg i pojechałem do Koziego Grodu, by zaciągnąć się do Lublinianki. Któregoś dnia chłopcy z Wieniawy dali łupnia Avii wygrywając aż 7:00!
Czas leczy jednak rany. Po roku zacząłem znowu występować w Avii. Wybaczyłem działaczom dawny incydent, oni także mnie przeprosili. Nie ma ludzi nieomylnych”.

Wysłuchał Mieczysław Kruk

Głos Świdnika nr 17/1997