Nie żałuję spędzonych tu lat
Stanisław Trębacz o swojej pasji, pracy i Świdniku

W domu Stanisława Trębacza, znanego świdnickiego konstruktora, autora kilkudziesięciu patentów, modelarza, w prawie każdym pomieszczeniu znajdują się przepiękne modele samolotów, wykonane przez gospodarza. W jednym z pokoi stoi szczególna konstrukcja, model SW-4, śmigłowca zaprojektowanego w WSK.

Modelarstwo daje mi satysfakcję

- Nad modelem SW-4 pracowałem kilka lat – wyjaśnia Stanisław Trębacz, który 22 grudnia ub. roku obchodził 90. urodziny. – Trzeba było zrobić szkice, przygotować części. Wykonuję je w domu, na samodzielnie zrobionej tokarce i frezarce. Złożenie modelu zajęło mi rok. Zrobiłem już pierwsze próby, ale silnik okazał się zawodny. Kupiłem go na targu, był mocno zużyty. Wymieniłem więc na nowy i wiosną będę znów próbował. Teraz już wszystko powinno się udać.

Pan Stanisław przygodę z modelarstwem rozpoczął już w piątej klasie szkoły podstawowej, kiedy zapisał się na zajęcia modelarskie. Modele robił też w czasie okupacji. Po wojnie brał udział w zawodach ogólnopolskich i wojewódzkich, kilkakrotnie uzyskując pierwsze miejsca. W 1947 roku zdobył mistrzostwo Polski w kategorii modeli latających z silnikiem spalinowym.

Obecnie pracuje nad kolejnym projektem. Jest to pionowzlot, konstrukcja pośrednia między samolotem a śmigłowcem, która startuje i ląduje pionowo.

- Pomysł wpadł mi do głowy już dawno – mówi pan Stanisław. - Wierzę, że pionowzlot będzie miał duże znaczenie w lotnictwie. Potrzebuje do startu więcej mocy niż śmigłowiec, ale jest znacznie szybszy.

Świdniczanin jest też autorem około 30 patentów. W WSK wykorzystano rozwiązania dotyczące łopat i konstrukcji kadłuba do projektu Jaszczurki.

Jestem dumny ze swojej pracy

Modelarstwo i uzyskiwanie patentów to wielka pasja pana Stanisława, jednak przez 38 lat jego główne zajęcie stanowiła praca w WSK. Zaczynał tam od stanowiska technologa, przydzielonego do uruchomienia produkcji elementów samolotu Mig 15, pierwszego samolotu odrzutowego produkowanego w Polsce. Później przeszedł do biura konstrukcyjnego, gdzie został zastępcą głównego konstruktora ds. śmigłowców seryjnych, inż. Zbyszko Kodłubaja.

- Najbardziej irytowało mnie pilnowanie licencji – opowiada S. Trębacz. – W zasadzie nie wolno było niczego zmienić, chociaż nieraz aż się prosiło by coś ulepszyć. W takim przypadku trzeba było pytać o zgodę doradców. Jedni się znali, inni nie. Jeden z takich, co nie mieli o niczym pojęcia, zawsze odpowiadał tak samo: Wykonać według rysunku i szablonu.

W biurze prototypowym, którym kierował w latach 1964-68, opracowano dokumentację kilku śmigłowców, których jednak nie wprowadzono do produkcji. Była to, między innymi Łątka opracowana pod kierunkiem Jerzego Kotlińskiego, śmigłowiec SM–6 konstrukcji Jerzego Olejnika, Jaszczurka, której pomysł narodził się na podstawie jednego z patentów opracowanych z Henrykiem Czerwińskim. W tamtych czasach zawsze pojawiało się pytanie, czy ZSRR to kupi? Jeśli nie, nie było mowy o produkcji.

Minione lata Stanisław Trębacz wspomina z sentymentem, chociaż zdarzało się, że spędzał w pracy noce, nierzadko też święta. Podkreśla, że jest dumny, mogąc przez tyle lat pracować przy konstrukcjach, projektowanych w WSK.

- Ogromnym sukcesem było ściągnięcie do WSK, w 1964 roku, licencji śmigłowca Mi-2, co dało nam właściwy rozwój i ogromne zamówienia – mówi pan Stanisław. - Do współpracy zaprosiliśmy WSK Mielec, gdzie pod kierunkiem oddelegowanego tam Zbigniewa Profety opracowano część dokumentacji. Uruchomienie produkcji wymagało ogromnego wysiłku całego zakładu. Po półtora roku, w Świdniku, oblatano pierwszy Mi-2. Wykonaliśmy ich ponad 5,5 tys. sztuk. Większość z nich dostarczono do ZSRR, część zakupiło polskie lotnictwo wojskowe i cywilne. Mi-2 eksportowano do ponad 20 krajów świata. Za tzw. fundusz eksportowy zakład mógł kupić nowoczesne maszyny, natomiast fundusz rozliczeniowy w złotówkach można było inwestować. W Świdniku powstało wtedy dużo nowych obiektów, między innymi szpital.

Ciągnęło mnie do latania

Stanisław Trębacz lotnictwem fascynował się od najmłodszych lat. Wiele godzin spędził na lotnisku znajdującym się niedaleko rodzinnego domu w Chrzanowie, by obserwować i podziwiać samoloty wojskowe. W małym chłopcu szczególne zainteresowanie budziły kwestie techniczne. Czy chciał również latać?

- Ciągnęło mnie do latania i to bardzo - śmieje się pan Stanisław. - W czasie studiów skończyłem kurs szybowcowy w Malborku. Zacząłem też trochę latać w Świdniku, ale po katastrofie, w której zginęło dwóch instruktorów, małżonka zabroniła mi siadać za sterami. Musiałem to uszanować i na tym skończyła się moja podniebna przygoda. Chociaż przyznam, że kilka lat później, podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych, pilotowałem śmigłowiec Hughes 500. Lecieliśmy akurat nad Los Angeles. Pilot dostał informację, że mamy dotrzeć do jakiegoś miasta, ale nie wiedział, gdzie ono jest. Zaczął sprawdzać na mapie, ale szukanie i pilotowanie jednocześnie nie bardzo mu wychodziło. Zapytał, czy umiem prowadzić maszynę. Powiedziałem, że latałem na szybowcach. Dał mi więc drążek, sprawdził czy dobrze utrzymuję maszynę i jakoś dolecieliśmy. I tak przez przypadek prowadziłem śmigłowiec, i to typ zupełnie u nas wówczas nieznany. Później jednak nie miałem czasu, żeby zrobić licencję pilota. Trzeba by się zwalniać z pracy, poświęcać na to wolne chwile, a tych zawsze brakowało. Popołudniami czekała na mnie zwykle jakaś papierkowa robota.

Niczego bym nie zmienił

- Nie żałuję i nigdy nie żałowałem, że przyjechałem do Świdnika – kończy rozmowę Stanisław Trębacz. - To było dobre zrządzenie losu, że skierowano mnie tu do pracy, chociaż jechałem nie wiedząc, gdzie to jest ani co to jest WSK. Z lubelskiego dworca, idąc z kolegą wzdłuż torów, dotarliśmy do starej stacji Świdnik. Po lewej stronie zauważyliśmy dwa wielkie hangary lotnicze. Dalej, w kierunku wschodnim, widać było zarysy pierwszych bloków. Za laskiem zobaczyliśmy bramę wejściową, budynki zakładu. Skierowano nas do biura personalnego i tak zaczęła się moja praca. Swojego zawodu nie zmieniłbym na żaden inny. Ważne jest, by wykonywać coś, co nas interesuje. Nie chodzi o zysk. Niestety, dzisiaj nie jest to takie proste. Trudno o pracę i nie każdy może pozwolić sobie, by robić to, co lubi. Ja miałem taką możliwość i bardzo to doceniam. Cieszę się, że przeżyłem 90 lat, szczęśliwie i spokojnie, z pożytkiem dla ukochanej ojczyzny i Świdnika.

Agnieszka Wójcik

Głos Świdnika nr 4/2013
Fot. Agnieszka Wójcik