Latanie, latanie, latanie
Pasje Tadeusza Góry

19 stycznia mija 95. rocznica urodzin Tadeusza Góry, nestora świdnickiego lotnictwa. Przypominamy sylwetkę wybitnego pilota oraz Jego wielką życiową pasję, jaką było latanie.

Kilku osobom z naszej Wytwórni – zakładu lotniczego zadałem pytanie: kto pierwszy na świecie otrzymał medal Lilienthala? Najczęściej robili wielkie oczy, usiłowali sobie przypomnieć, a gdy dodawałem, że pracuje w WSK, to dziwili się jeszcze bardziej.

Wielki szybownik, pilot samolotowy i śmigłowcowy jest dzisiaj starszym, dziarskim panem. Liczy sobie prawie 70 lat. Oprócz latania ma jeszcze inne pasje: pszczelarstwo i narty – Dorobiłem się dobrych Rossignioli – mówi z uśmiechem. Zresztą, zawsze się uśmiecha, nawet gdy mówi o swoich przygodach z czasów II wojny światowej. Żeby nie trzymać czytelników dłużej w napięciu powiem, że chodzi tu o Tadeusza Górę.

Jego przygoda z lotnictwem zaczęła się 52 lata temu w Nowym Targu. - Odbywał się wtedy rajd awionetek, a lotnisko nowotarskie było etapowe – wspomina T. Góra. – Wtedy udało mi się przelecieć samolotem. Ale była radość. To zdecydowało, że zaraziłem się lataniem. Połknął bakcyla na długie lata. Od decyzji nie było odwrotu.

W 1932 roku przeniósł się z rodzicami do Wilna. Gdy rok później dowiedział się, że Aeroklub Wileński przyjmuje zapisy na kurs szybowcowy, zgłosił się natychmiast.

- Całą zimę trwał kurs teoretyczny. Dopiero 24 czerwca 1934 roku instruktor Wiktor Giedroć i nas 20, przyszłych pilotów, pojechaliśmy traktem na szybowisko. To znaczy szybowce jechały na słomie na wozach, a my szliśmy. Start odbywał się „na gumę” najpierw z pół górki, a w ciągu kilku tygodni – ze szczytu. Loty były krótkie, przypominały skoki. Skakaliśmy więc na szybowcach CWJ „Wronach”.

Widocznie robił to dobrze, bo w 1935 roku został skierowany przez Aeroklub Wileński na szkolenie szybowcowe do Bezmiechowej k/Sanoka. Była to mekka polskiego szybownictwa i jedno z pierwszych szybowisk. Przyjeżdżali tutaj Rumuni, Węgrzy, Anglicy, Finowie, Jugosłowianie, nawet Amerykanie. Latali na wszystkich typach szybowców, od szkolnych przez „Srokę”, „CW-5” po „CWS-101” – najlepszy. Instruktorem był wtedy inż. Piotr Mynarski.

- Lotów „docel - powrót” nie było. Tak latałem tylko ja. Kierownik szkolenia i szef instruktorów kupili za własne pieniądze 2 stare Fordy do transportu szybowców, z miejsc niewygodnych lądowań, na szybowisko. Kurs trwał miesiąc, ale zostałem dłużej. Musieliśmy płacić za wyżywienie i noclegi. W zimie więc woziłem taczką glinę, żeby pojechać kolejny raz na szybowisko.

W 1936 roku T. Góra otrzymał odznakę szybowniczą. Pierwsze i ostatnie wyróżnienie, za wkład w rozwój, w sławienie polskich skrzydeł. Jego sława dotarła później daleko.

W międzyczasie robi licencję samolotową, żeby miał kto ściągać szybowce z przelotów. W 1937 roku, w barwach Aeroklubu Wileńskiego startuje w Mistrzostwach Polski w Inowrocławiu.

- Miałem trening jak nikt. Startowałem rano, lądowałem wieczorem. Poleciałem pewnego razu zobaczyć Kowno i goniły mnie myśliwce, ale uciekłem w chmury. Przebywałem 7,8 godzin w powietrzu. Gdy robił się wieczór – wróciłem do domu i tak nauczyłem się szybko latać. O tym, że prowadzę w mistrzostwach, dowiedziałem się przed przedostatnią konkurencją.

Tadek, prowadzisz – trzymaj się. Nic mnie nie obchodziły punkty, tytuły, tylko latanie, jak najdłużej w powietrzu. Tylko to się liczyło.
Zdobył wtedy tytuł mistrza. Pokonał takich szybowników, jak Żabiński czy Baranowski.

- Po jednej z konkurencji przyjechał samochód, by ściągnąć mnie z trasy na start. W drodze powrotnej kierowca zasnął. Przywiązałem go do siedzenia sznurem i po raz pierwszy siadłem za kierownicą. To był mój cały kurs samochodowy. Dojechałem bez przeszkód. Musiałem być na starcie.
W 1938 roku T. Góra zjawił się znowu w Bezmiechowej.

- Zwiałem ze szkoły, a był maj, sprzedałem książki, by mieć pieniądze na bilet i pojechałem. Po kilku dniach pytają się mnie – dokąd? Do Wilna – mówię. Tadek, zgłupiałeś? Wystartowałem na „CWS-101”, konstrukcji inż. Kazimierza Czerwińskiego. Nie dociągnąłem. Bałem się wejść w burzę, gdyż mogło oblodzić zakrętomierz i mogłem stracić orientację. Dlatego opuściłem noszenie 4 m. Później żałowałem jak cholera. Przeleciałem w sumie 578 km. Mieściłem się w promieniu i rekord został uznany.

Za ten wyczyn otrzymał jako pierwszy szybownik na świecie, ustanowiony w 1937 roku medal Lilienthala – najwyższe odznaczenie szybowcowe. Niewielu może się nim poszczycić. Odznaczenie wręczono nie w 1939 roku w Warszawie, lecz w 1945 roku w Londynie z rąk płk. Kwiecińskiego, byłego prezesa ARP.

- W 1939 roku miał być zlot wszystkich czołowych szybowników. Wśród obecnych miał być też inż. Witold Kasprzyk, który opracował wzór na przelot między cumulusami. Okazało się, że ja go bezwiednie stosowałem. Zlot nie odbył się. Wybuchła II woja światowa.

***
W 1939 roku T. Góra zgłosił się do WKR Kielce i został skierowany do Masłowa. Tylko tydzień prowadził szkolenie, bo Niemcy zbombardowali lotnisko. Przez Zamość, Beresteczko, dotarł do Łucka – gdzie mu rozbito samolot.

- Koło Beresteczka wylądował „Łoś”. Za sterami mojego samolotu siadł kapitan z bombowca, zabrał mi mapę i polecieliśmy do Pińska. Drogę znałem na pamięć, ale mało było paliwa. Leciał tak „dokładnie” , że usiedliśmy 50 km od Pińska. Kapitan przyniósł paliwo i wystartowaliśmy z powrotem. Koło Łucka wylądowaliśmy tak, że samolot został rozbity. Pole kończyło się wąwozem, a samolot nie miał hamulców. Pilot był nieprzytomny, a ja miałem złamaną rękę. Zatrzymałem furmankę i mówię do woźnicy: bierz co chcesz z samolotu, ale zawieź nas do lekarza. Zaczął odrąbywać koła. Mówię – łatwiej zdjąć. Zanim odjechaliśmy, samolot był rozebrany. W wiosce aptekarz, bo to był punkt apteczny, opatrzył kapitana i pojechaliśmy dalej. Dotarliśmy do Łucka. Gorączkę miałem cały dzień. Na drugi dzień przychodzi strzelec-mechanik i mówi, że polecimy „Łosiem” do Rumunii. Benzynę przywiezie. Pojechał do rozbitego pociągu, ale wrócił z … Rosjanami. Zostałem aresztowany. Trzymali mnie w majątku. Dokumentów nie miałem, bo zostały w rozbitym samolocie. Dałem pilnującemu zegarek i uciekłem.

Z przygodami, ocierając się o śmierć, dotarł do małej stacyjki. Pomógł mu w tym patrol rosyjski, który uratował go z rąk bandytów. Jedni aresztowali, drudzy sprzyjali. Tak to bywa na wojnie.

- Gdy dojechałem do Włodzimierza Wołyńskiego, dowiedziałem się, że Warszawa poddała się. Wróciłem do Równego. Poszedłem do rosyjskiego komendanta, otrzymałem przepustkę i przez Lidę dotarłem do Wilna. Przez październik i listopad pracowałem w zakładach naprawczych. Potem dotarłem do Kowna. Przez 3 tygodnie załatwiałem, w działającym jeszcze polskim konsulacie, paszport i wizy.

Z Kowna T. Góra pociągiem dojechał do Rygi. Stąd rosyjskim samolotem, bo szwedzki spalił się, doleciał do Szwecji. Byłem pełen podziwu dla pilota – powiedział później. Następnie norweskim statkiem, który na Morzu Północnym był rewidowany przez Niemców, dopłynął do Newcastle w Szkocji.
- Chciałem być pilotem myśliwskim. Po tygodniu pojechałem do Francji. Nie latałem, za dużo było chętnych. Wróciłem do Anglii. Gdy sprawdzono, czy jestem pilotem, trafiłem na lotnisko Gosford. Mieliśmy latać na „Ferrybutlach” . Młody angielski mechanik pokazał, oczywiście na migi, jak się ustawia skok śmigła, położenie kranów, chowa podwozie – to było coś nowego. Po pierwszym samodzielnym starcie lądowałem na 3 punkty. Z innymi maszynami działy się cuda. Szybko uczyłem się języka i po 2 miesiącach trafiłem na zachodnie wybrzeże Anglii. Wykonywaliśmy loty usługowe, szukaliśmy łodzi podwodnych. Wreszcie, w 1941 roku, po napisaniu szeregu raportów, trafiłem na miesięczny kurs myśliwski. Potem – dywizjon 316. Na początku „polowałem” na rakiety V-1. Z 300 m strzelało się jak do kaczek. Zestrzeliłem 7 sztuk. Później były osłony bombowców nad Belgią i Holandią. Lataliśmy na „Spitfire`ach” i „Mustangach”. W tych pierwszych wiało jak cholera. Te drugie miały klimatyzowane kabiny.
T. Góra zakończył wojnę z kontem 3 zestrzeleń pewnych, 1 – prawdopodobny i 1 uszkodzony. W grudniu 1946 roku rozwiązany został dywizjon 316. Skończyła się wojna. Trzeba było myśleć, co dalej robić. Latanie ciągnęło.

***
W styczniu 1947 roku zgłosił się do konsulatu polskiego w Londynie i powiedział, że wraca do kraju. Najpierw trafił do obozu w Edynburgu. Dopiero w 1948 roku przypłynął do Gdyni.

- Byłbym w kraju wcześniej, ale urodził się syn i musieliśmy czekać, aż skończy pół roku. Takie były angielskie przepisy. Latanie ciągnęło. W kraju zacząłem pracę w Żarach, najpierw jako instruktor, potem szef wyszkolenia. Z Żar przeniosłem się do Bielska-Białej. Byłem pilotem doświadczalnym i szefem wyszkolenia aeroklubu.

W 1950 roku wystartował po III diament.
- Wypuścił mnie instruktor Dziurzyński. Wystartowałem na „Sępie” konstrukcji inż. Józefa Niespała. Za trzecim razem wyciągnęło mnie na 5080 m – był diament. Leciałem w chmurach około 100 km, zmarzłem. Wylądowałem w Mielcu, bo Kraków był „zatkany”.

W 1956 roku T. Góra rozpoczął pracę w wojsku.

- Przeszkoliłem się na Migach 15, 17 i 19. Teoretycznie na Migu-21. Dowiedziałem się, że jestem niestety za stary na latanie na „szybkich”. W 1960 roku, podczas pracy miałem wypadek. Zaraz po starcie „wysypały” się łopatki turbiny. Pomogły umiejętności szybownika. Lądowałem na „brzuchu”, z prędkością 350km/h. Chmura dymu i pyłu, ale byłem cały. Tylko kamień porysował kadłub. Gdy połączyłem się z wieżą, usłyszałem – „Góra, to ty żyjesz?”. Teoretycznie nie powinienem, ale po 2 tygodniach… znowu latałem na tej maszynie. Po tym wypadku zaczęły się kłopoty z dyskiem. Byłem operowany i w 1972 roku odszedłem z wojska w stopniu podpułkownika. Gdy mogłem znowu latać, zacząłem pracę na stanowisku szefa wyszkolenia w Aeroklubie Radomskim. Przylatywałem do Świdnika. Tutaj spotkałem swego ucznia z Bielska Ryszarda Kosioła i kolegę szybownika, wówczas kierownika W-570, Kazia Moskowicza. Zaproponowano mi pracę na stanowisku kierownika lotów. Przeszkoliłem się na śmigłowce i pracuję tutaj od stycznia 1977 roku do dziś.

Później było jeszcze 3 lata latania w krajach arabskich.

- Początkowo było 6 instruktorów a 38 uczniów. Pracowaliśmy ciężko, ale wyniki mieliśmy takie, że gospodarze dopominali się o nas. Skończyło się duże latanie. W ubiegłym roku miałem lecieć do bazy „Agro”, ale PGR nie dostał nawozów. Teraz, a i to nie zawsze, a powinienem, latam na oblot pogody. Dziwnie pojęta oszczędność. Nadal kieruję ruchem lotniczym nad świdnickim lotniskiem. Ciężka to praca. Bywają dni, że w powietrzu lata 15 maszyn. Żeby inni latali, ja muszę tu siedzieć wiele godzin dziennie.

***
W ciągu 50 lat T. Góra wylatał ponad 2 tys. godzin na szybowcach, 1200 na śmigłowcach i 4,5 tys. na samolotach. W sumie ponad 8 tys. godzin.

Andrzej Siepsiak

Głos Świdnika nr 28/1984
Fot. Piotr Jankowski