Mistrzowie na motocyklach
60 lat Avii Świdnik

Ubiegły rok w Świdniku upłynął pod znakiem jubileuszy. 60-lecie obchodziły: I Liceum Ogólnokształcące im. Wł. Broniewskiego, klub sportowy Avia, Aeroklub Świdnik, Helicopters Brass Orchestra. Kontynuujemy wspomnienia dotyczące nauczycieli, sportowców, ludzi związanych z lotnictwem i muzyką.

W latach 60. Roman i Remigiusz (na zdjęciu) Szczerbakiewiczowie stanowili ścisłą czołówkę sportu motorowego, nie tylko w kraju, ale również poza jego granicami. Reprezentując barwy Avii, wielokrotnie sięgali po mistrzowskie tytuły. Przypominamy najważniejsze osiągnięcia słynnych braci, którzy zapisali się złotymi zgłoskami w historii świdnickiego sportu.
Urodzili się w Warszawie. Po wojnie losy rzuciły ich na zachód kraju, do Lubania. Do Świdnika trafili w 1952 r. Jednak motocyklowa pasja zaczęła się znacznie wcześniej.
- Mąż wspominał, że w 1936 r. ich wuj, Feliks Kasprzak, wygrał Rajd Świętokrzyski i Rajd Tatrzański – mówi Irena Wojtyła-Szczerbakiewicz, żona zmarłego w 2004 r. Romana Szczerbakiewicza. – W nagrodę otrzymał żywego orła, spętanego złotym łańcuchem. To była niesamowita nagroda. Chociaż chłopcy nie pamiętali dobrze wuja, przejęli po nim fascynację motoryzacją.
- Wuj jeździł motocyklem Indian 600 – dodaje Remigiusz Szczerbakiewicz. – Romek, który podziwiał jego wyczyny, postanowił kontynuować rodzinną tradycję. W Lubaniu kupił swój pierwszy motocykl. Podkradałem mu go i jeździłem po okolicznych polach. Jako 13-letni chłopak wystartowałem w zawodach i tak się zaczęło. To było 62 lata temu, w 1950 r.
Po przyjeździe do Świdnika Roman Szczerbakiewicz rozpoczął współpracę z Robotniczym Klubem Sportowym Stal. Pierwszą maszyną w sekcji motorowej był jego motocykl Zundapp 2000, na którym uczestniczył w motocyklowym wyścigu ulicznym w Lublinie. W latach 1972/73, zdobył tytuł Mistrza Polski w rajdach obserwowanych, w kl. 175 ccm oraz tytuł mistrzowski w rajdach szybkich, w kl. 125 ccm. Uzyskał też tytuł Mistrza Sportu w dziedzinie motocyklowej, nadany mu w 1967 r. przez Główny Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki.
- Często jeździłam z mężem na zawody – opowiada Irena Wojtyła-Szczerbakiewicz. - Kiedyś na rajd tatrzański wybrała się z nami również moja mama. Mąż zabrał ją na trasę do Krynicy. Wróciła zachwycona: „Wiesz, ludzie rzucali kwiaty, skandowali nazwisko Janka i Romka. To było niesamowite”. Później często z nami jeździła. Mnie też zawsze się podobały te wyjazdy, atmosfera panująca podczas rajdów. Przyznam, że wtedy nie myślałam o niebezpieczeństwie, jakie mogło mężowi grozić. Byliśmy młodzi, więc trochę szaleni. Śmieję się, kiedy oglądam stare zdjęcia. Panowie na treningach jeździli z gołą głową albo w bereciku z antenką, w drelichowych kombinezonach, tzw. barbórkach. Nie było profesjonalnych kasków czy odzieży.
Za swój największy sukces Roman Szczerbakiewicz uważał zdobycie w 1967 r. wicemistrzostwa Europy. Był jednak nie tylko utalentowanym zawodnikiem, ale też nauczycielem dla wielu młodych adeptów motorowej jazdy, między innymi swojego młodszego brata.

Król polskich Tatr

Remigiusz Szczerbakiewicz, nazywany królem polskich Tatr albo „Jasiem motorkiem”, już w 1952 r. zajął 3 miejsce w rajdzie szosowo-terenowym na trasie Świdnik-Kock. W 1955 r. uzyskał tytuł mistrza okręgu, a w 1956 r. – kraju. W ciągu kilkudziesięciu lat kariery zdobył 27 tytułów Mistrza Polski w rajdach motocyklowych, 6 złotych medali mistrzostw świata. Został także 4 krotnym zdobywcą Międzynarodowych Rajdów Tatrzańskich. Które trasy były najtrudniejsze?
- Bardzo ciężko było we Włoszech, w Bergamo, gdzie trasa wiodła przez Alpy i nie brakowało ciężkich podjazdów, zjazdów, zwałów kamieni, ciernistych krzaków - opowiada R. J. Szczerbakiewicz. – Rywalizowaliśmy z Anglikami, Niemcami, Austriakami i Włochami. Zdobyliśmy wtedy 3 miejsce. To był bardzo duży sukces. Ciężko jeździło się też w Czechosłowacji, bo organizatorzy zawsze wymyślali trudne przeszkody – błotniste łąki, tamy z wodą, drewniane bale. Szczytem wszystkiego była jednak tzw. pijana runda, czyli rajd w Finlandii, wymagający ogromnej kondycji. Jechało się całą noc. Teren poligonu, głębokie koleiny po czołgach i samochodach pancernych, zamarznięta ziemia. Raz nawet chciałem się przewrócić, żeby odpocząć, ale nie mogłem, bo koleiny to utrudniały. Godzinna przerwa przysługiwała dopiero o 5 nad ranem. Byłem chyba jednym z niewielu zawodników, którzy na mecie o własnych siłach zeszli z motocykla. Najbardziej odporni byli oczywiście Finowie, ale i Polakom niewiele brakowało. Na rajdach tatrzańskich zawsze padał deszcz, więc potrafiliśmy jeździć w każdych warunkach. Rajdy tatrzańskie były zresztą niezwykle emocjonujące, bo i konkurencja duża. Pamiętam jednak, że cała Europa, może oprócz Anglików, nie miała u nas szans. Byłem szczęściarzem, posiadaczem angielskiego motocykla i z jego pomocą zajmowałem wysokie miejsca. Ale wygrałem też na motocyklu WSK i na Javie.
Mistrz sportu dodaje, że to były wspaniałe lata, bo chociaż za popularnością nie szły pieniądze, po rajdach zostawały ciekawe pamiątki.
- Zawsze było dużo pucharów, ale i nagród rzeczowych – wyjaśnia Remigiusz Szczerbakiewicz. - Raz wygrałem chyba cztery zegarki Pobiedy. Dostawałem też zestawy sztućców, więc w domu nigdy ich nie brakowało. To były czasy, kiedy samochodów w nagrodę nie dawali, ale motocykle się zdarzały. Pamiątką z tamtych lat są także… reklamowe zdjęcia motocykli WSK. Reklamowałem wueski z koleżankami z wytwórni.
Być może nie wszyscy wiedzą, że świdnicki rajdowiec miał też przygodę z …wesołym miasteczkiem.
- Namówił mnie Bogdan Jaświłko, piłkarz, który jednak bardziej interesował się motocyklami – śmieje się pan Remigiusz. – Wżenił się w rodzinę właścicieli wesołego miasteczka i przygotował pokaz w tzw. beczce śmierci. Kierował motocyklem z zawiązanymi oczami. Raz spróbowałem, ale nie spodobało mi się. Nie było w tym nic ekscytującego. Takie jeżdżenie dookoła. Zdecydowanie wolałem rajdy szybkie i obserwowane.
Za swoje osiągnięcia pan Remigiusz otrzymał tytuł Zasłużonego Mistrza Sportu. 11 razy uznano go także za najlepszego i najwszechstronniejszego rajdowca Polski (tytuł przyznawany przez Polski Związek Motorowy na zakończenie każdego sezonu). W listopadzie ub. roku burmistrz Świdnika uhonorował go medalem Amicus Civitatis (Przyjaciel Miasta).
- Zwycięstwa i puchary zawsze bardzo cieszyły. Dawały satysfakcję, stanowiły ukoronowanie ciężkiej pracy. Zawody były dla mnie jednak przede wszystkim zabawą. Traktowałem je jako dobry sposób na spędzanie czasu. Dziś mogę powiedzieć, że pomimo licznych kontuzji, warto było poświęcić życie temu sportowi. Na szczęście, poważnych wypadków nigdy nie miałem – podsumowuje Remigiusz Jan Szczerbakiewicz.

Agnieszka Wójcik

Głos Świdnika nr 2/2013
Fot. Agnieszka Wójcik