Moja workucka Wigilia

Witold Olszewski, ps. „Orzeł”, pochodzi z Ejszyszek na Wileńszczyźnie. W 1945 roku, jako żołnierz Armii Krajowej, został aresztowany przez NKWD i zesłany na 15 lat katorgi w sowieckich łagrach. Do rodzinnego domu powrócił po 12 latach ciężkiej pracy w kopalni węgla na Workucie. W Świdniku zamieszkał w 1957 roku. Pracował w WSK, początkowo jako tokarz, później jako pracownik kontroli jakości. Oto jak wspomina jedną z Wigilii, jakie przyszło mu spędzić w obozie.

- Rok 1955 był ostatnim rokiem mojego pobytu w obozie – opowiada Witold Olszewski. – Przez kolejne dwa lata byłem już na tzw. „spec posieleniju”. Nie mogłem opuścić miejscowości, ale mieszkałem w hotelu i dostawałem pensję. Wspominam akurat ten dzień, bo dla mnie i wielu moich kolegów była to ostatnia Wigilia za drutami. Ogarnęła nas wtedy szczególnie wielka tęsknota za ojczyzną. Wiedzieliśmy, że niedługo zaczniemy inne życie.
Obóz przypominał ten na Majdanku. Ogrodzenie z drutu, strażnicy z psami. Baraki zasypane śniegiem, temperatura ok. 40 – 50 stopni poniżej zera, bo Workuta położona jest 160 km od koła podbiegunowego. Spaliśmy na pryczach, założonych cienkimi materacami ze słomy, z lichą poduszką i kocem. W baraku było duszno od umęczonych oddechów i przemokłych ubrań. Wyszedłem na zewnątrz. Gdy patrzyłem na bezkresną i obcą przestrzeń, zdawało mi się, że widzę niebo rozpostarte nad ukochanym Wilnem. Uświadomiłem sobie, że od tylu lat jestem workuckim łagiernikiem, z wypisanym na plecach numerem K-471. Zrobiło mi się zimno, za gardło ścisnął żal za utraconą wolnością i światem. Wróciłem do baraku.
Większość kolegów spała po niewolniczej pracy w kopalni węgla. Poczułem się bardzo samotny, jakbym nie miał ani rodziny, ani nikogo innego na świecie. Siadłem na więziennej pryczy. Rozkleiłem się, dając porwać wspomnieniom dobrze znanej z dzieciństwa pieśni „Bóg się rodzi, moc truchleje”. Przed oczami stanął mi obraz wieczerzy wigilijnej spożywanej w rodzinnym domu. Zgodnie z tradycją, na pięknie zastawionym stole pojawiało się 12 potraw. Pod obrusem leżało sianko. Choinkę mieliśmy zawsze żywą, udekorowaną bombkami. Kiedy zaświeciła pierwsza gwiazda, rozpoczynaliśmy kolację. Modliliśmy się, dzieliliśmy opłatkiem. Później śpiewaliśmy kolędy. W uszach zabrzmiały mi słowa ojca: „Boże, pobłogosław nam te dary, które dziś spożywać będziem”. Wtedy w obozie, modliłem się do Matki Boskiej Ostrobramskiej, by przyszła mi z pomocą.
W szafce trzymałem plasterek czarnego chleba, który w ten wigilijny wieczór posłużył jako opłatek. Stał się symbolem polskiej wieczerzy. Dzieliłem się nim, z wielkim namaszczeniem, z kolegami niedoli. Ze łzami w oczach składaliśmy sobie życzenia. Nie da się opisać tego, co wówczas przeżywaliśmy. Bo jeżeli przez tyle lat obchodziłem piękną Wigilię w rodzinnym domu, to potem, gdy brałem do ręki ten kawałek chleba, który nawet ciężko było nazwać chlebem, ból serca stał się nie do zniesienia. Nagle usłyszałem zanucone przez kolegów słowa kolędy „Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony”. Wzruszenie po raz kolejny ścisnęło za gardło.
Dzisiaj, podczas wigilijnych spotkań z rodziną, wracają wspomnienia tamtych świąt. Opowiadam o nich córce, wnukowi. Myśli o Workucie towarzyszą mi na opłatkach koła Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, którego jestem wiceprezesem, i podczas spotkań ze świdnickimi uczniami. Wszyscy się dziwią, że można było coś takiego przeżyć. Odpowiadam, że pomógł mi Bóg.

Wysłuchała Agnieszka Wójcik

Głos Świdnika nr 51/2011