31 lat temu umarła nadzieja
Rocznica wprowadzenia stanu wojennego
13 grudnia minie 31 rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Zakończył on niespełna półtoraroczny okres, w którym Polska mogła cieszyć się namiastką wolności po lipcowo-sierpniowym zrywie robotników i powstaniu pierwszego w dawnym bloku wschodnim niezależnego od komunistycznej władzy, związku zawodowego. Przypominamy, jak pierwsze dni stanu wojennego wspomina Andrzej Sokołowski, wybitny działacz związkowy, jedna z legend świdnickiej „Solidarności” (na zdjęciu: Andrzej Sokołowski przemawia podczas wiecu w WSK).

- W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku udało się Panu uniknąć internowania. Kiedy dotarł Pan do zakładu?
- W niedzielę o ósmej rano. W tym czasie na terenie zakładu przebywało już kilkaset osób. Członkowie Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność”, między innymi Zbigniew Puczek, Rysiek Mazurek, Staszek Pietruszewski, zaczęli tworzyć Komitet Strajkowy. Wszedłem jego skład zdając sobie sprawę, że jako najstarszy funkcją – byłem wiceprzewodniczącym Komisji Zakładowej – będę musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za organizację i przebieg strajku.
- Co było jego podstawowym celem?
- Postulaty mieliśmy jasne: uwolnienie uwięzionych członków związku, zniesienie stanu wojennego i ukaranie winnych wprowadzenia stanu wojennego.
Niemniej jednak, przynajmniej cześć z nas zdawała sobie sprawę, że Jaruzelski nie po to przeprowadził aresztowania na taką skalę, by szybko zwolnic naszych kolegów. Mieliśmy jednak nadzieję, że strajki ogarną cały kraj. Dlatego naszym celem było utrzymanie strajku w WSK jak najdłużej.
- Dzisiaj wiemy, że był on jednym z nielicznych, jednocześnie najlepiej zorganizowanym strajkiem w Polsce…
- To prawda. Mieliśmy dwie sprzyjające okoliczności. Pierwsza, to zabezpieczenie zakładu przed intruzami wysokim, żelbetowym płotem. Druga, to fantastyczna, świadoma celów i swojej siły załoga. Na kilka tygodni przed wprowadzeniem stanu wojennego, w obliczu ciągłych prowokacji wobec „Solidarności” organizowanych przez „władzę ludową”, powołaliśmy w zakładzie straże robotnicze. Każda wydziałowa organizacja związkowa wyznaczyła swoich członków do tej straży. Jej zadaniem była reakcja na wszelkie prowokacje wobec związku. Organizatorami straży byli Leszek Świderski i Bronisław Sołek. To dzięki nim strajk w WSK rozpoczął się 13 grudnia, o godzinie 4.
- Jaka była rola Komitetu Strajkowego?
- Strajk miał charakter okupacyjny, a więc Komitet Strajkowy, zgodnie ze statutem związku, przejął całkowitą władzę nad zakładem. Oprócz postulatów strajkowych, priorytetem było zabezpieczenie zakładu przed nieprzewidzianymi zdarzeniami, a zdarzały się prowokacje, łącznie z niszczeniem mienia. Chodziło też o zapewnienie bezpieczeństwa załodze. Każdy z członków Komitetu Strajkowego miał przydzielony rejon zakładu, za który odpowiadał. Wyznaczyliśmy gońców do kontaktów pomiędzy Komitetem Strajkowym a poszczególnymi wydziałami. Na przykład, za zabezpieczenie lotniska odpowiadał Józef Kępski, za elektrociepłownię Tadek Zima, za dział transportu pan Gileta, radiowęzłem znakomicie zajmował się Fredek Bondos.
Po ewentualnym ataku ZOMO na „stanowisku dowodzenia” mieli pozostać Andrzej Sokołowski, Eugeniusz Antoniewicz i Henryk Zieliński. Pozostali członkowie Komitetu Strajkowego mieli udać się do wyznaczonych miejsc i tam kierować obroną… Powtarzam: nasza obrona była bierna, nie mieliśmy ze sobą żadnej broni.
Na terenie zakładu mieścił się Regionalny Komitet Strajkowy. Zorganizował się tu w sposób naturalny, ponieważ 13 grudnia jedynym strajkującym zakładem w naszym regionie była WSK Świdnik. Dlatego wielu działaczy „Solidarności” z innych zakładów Świdnika i Lublina znalazło u nas schronienie. Tu byli bezpieczni. Na czele RKS stanął Norbert Wojciechowski, członek zarządu Regionu, który uciekł przed internowaniem. Z naszej strony, w skład RKS weszli Staszek Pietruszewski i Henryk Gontarz. Andrzej Perzak odpowiadał za bezpieczeństwo RKS.
Regionalny Komitet Strajkowy nie miał żadnych kompetencji do kierowania strajkiem w WSK. Jego zadaniem była organizacja strajków w pozostałych fabrykach regionu oraz nawiązywanie kontaktów z innymi strajkującymi w różnych częściach kraju.
- Czy prowadziliście rozmowy z władzami administracyjnymi?
- Owszem, było kilka prób. Najważniejsza, to spotkanie 15 grudnia, w godzinach południowych z delegacją Wojewódzkiego Sztabu Operacyjnego. Byli w niej wicewojewoda Słowiński, płk Grzegorczyk – późniejszy pełnomocnik w zakładzie, prokurator, którego nazwiska nie pamiętam, naczelnik miasta – pan Kucharuk i człowiek z SB przedstawiony jako pracownik urzędu wojewódzkiego. Z naszej strony uczestniczyli w tym spotkaniu: Andrzej Sokołowski, Ryszard Krzyżanek i Stanisław Pyć.
Rozmowy te nie miały większego znaczenia, ponieważ tamta strona nie miała zamiaru ustąpić, a my również nie zamierzaliśmy zmieniać swoich postulatów, tym bardziej, że delegacja ze sztabu wojewódzkiego nie miała żadnych uprawnień decyzyjnych. Ich jedynym celem było namówić nas do opuszczenia zakładu i oczywiście straszenie, jakie to konsekwencje poniesiemy, jeśli tego nie uczynimy. Po kilku wzajemnych uszczypliwościach i ponownym wręczeniu naszych postulatów, w szpalerze gwiżdżących pracowników wyprowadziliśmy tych panów za bramę.
- Podobno uwięziliście dyrektora Jana Czogałę…
- Po prostu chroniliśmy dyrektora przed dużymi problemami, ze względu na stan wojenny i militaryzację zakładu, a słowo „uwięziliście” jest znacznie na wyrost. Dyrektor Czogała przebywał w zakładzie od wczesnych godzin rannych 13 grudnia. 14 grudnia o godzinie 8.00, na wiecu całej załogi, a było nas wtedy ponad 6,5 tysiąca, dyrektor poparł nasz protest. Tym samym, jako wojskowy, złamał wszelkie procedury stanu wojennego i zakładu zmilitaryzowanego. Tego samego dnia, po południu do zakładu przybył płk Orda, który jako szef kontroli w WSK miał stałą przepustkę do wytwórni. Przywiózł rozkaz od gen. Piroga, członka WRON, by dyr. Czogała udał się z nim do Lublina przed oblicze generała.
Straż, którą postawiliśmy przed gabinetem dyrektora, natychmiast poinformowała nas o sytuacji. Dzwonił również sam dyrektor. Z Józkiem Kępskim udaliśmy się do gabinetu dyrektora. Po drodze poprosiłem Jana Solę, by zaaranżował pobyt dyrektora w swoim wydziale 030. Był to mały, zamknięty wydział ostrzalni w hali nr1.
Gdy przyszliśmy, zobaczyłem bardzo zdenerwowanego dyrektora i pułkownika Ordę wymachującego rozkazem. By stworzyć wrażenie, że dyrektor nas zdradził i chce się od nas odciąć, użyłem wobec niego dość dosadnych słów z poleceniem natychmiastowego ubrania się, informując jednocześnie obu panów, że od tej chwili dyrektor jest internowany przez Komitet Strajkowy. Dyrektor udał się z nami, a płk Orda został wyprowadzony przez naszą straż za bramę.
- Pobyt dyrektora w ostrzarni utrzymywany był w tajemnicy…
- Tak, 30-osobowa załoga wydziału stworzyła dyrektorowi znośne warunki pobytu i do końca zachowała w tajemnicy, gdzie przebywa. Nie byli w to wtajemniczeni nawet wszyscy członkowie Komitetu Strajkowego. Wiedziałem o tym ja, Józek Kępski, Leszek Graniczka i Gienek Antoniewicz. Dyrektorowi wręczyłem pismo Komitetu Strajkowego o internowaniu. Jak się później dowiedziałem od dyrektora Czogały, przyczyniło się ono w dużej mierze do „łagodnego” potraktowania go przez WRON.
- Czy coś szczególnie utkwiło w Pana pamięci jako wspomnienie tamtych dni?
- Fantastyczna postawa kobiet, z panią Urszulą Radek na czele. Na mocy uchwały Komitetu Strajkowego miały one prawo opuścić zakład, ale wiele z nich zostało z nami. Organizowały różnego rodzaju spotkania z pełnomocnikiem WRON, starając się o przedłużenie negocjacji, by jak najdłużej utrzymać w zakładzie strajk z nadzieją, że w Polsce rozszerzy się lawina protestów.
- Jak przeżył Pan pacyfikację zakładu?
- Każdy z uczestników strajku przeżył ją inaczej. Ja byłem w tej trudnej sytuacji, że odpowiadałem za cały zakład. Czułem ogromny stres, chociaż nie strach, czy uda nam się uchronić zakład przed zniszczeniem, a ludzi przed ofiarami.
Zaczęło się przed północą. Napłynęły pierwsze meldunki: czołgi rozbijają ogrodzenie w sześciu miejscach. Później wiadomości o petardach i gazie, wreszcie o bitwie z ZOMO w różnych częściach zakładu. Potem byłem pomiędzy halami 1 i 2 a biurowcem. Toczyła się tu regularna bitwa z ZOMO. Robotnicy kilkakrotnie wyparli zomowców poza bramę główną. To mnie trochę przeraziło. Kto pierwszy nie wytrzyma – pomyślałem. Wreszcie ponad naszymi głowami padły strzały z ostrej amunicji.
Wtedy nastąpiła krótka narada z Józkiem Kępskim i Rysiem Mazurkiem: - To już koniec, bo poleje się krew. Myślę, że wszyscy mieli tę świadomość. Było kilkanaście minut przed godziną 4.00. Jeszcze w ogromnej grupie odśpiewaliśmy pieśni patriotyczne. Potraktowano nas gazem. Wyszedłem w pierwszej kilkusetosobowej grupie. Było spokojnie. Dowódcy pacyfikacji nie interesowali się nami. Pewnie byli zadowoleni, że wychodzimy. Zatrzymywałem ludzi tuż przed zakładem, prosząc by po wejściu do miasta informowali mieszkańców, że nie ma dużych strat. Szliśmy w szpalerze wojska, aż do torów. Ja ze świadomością, że nie mogę wrócić do domu, bo zostanę natychmiast aresztowany. Tak rozpoczęło się moje dziewięciomiesięczne ukrywanie.
rozmawiał Jan Mazur
Głos Świdnika 49/2012
Fot. archiwum Andrzeja Sokołowskiego