Serce ma żółte na pół z niebieskim
60 lat Avii Świdnik

Związany z Avią od blisko 30 lat. Filar linii defensywnej, profesor obrony. Po zawieszeniu butów na kołku, asystent i trener pierwszego zespołu. Prowadził żółto-niebieskich w najtrudniejszych, w historii klubu czasach. Nie pozwolił by zniknęli z piłkarskiej mapy Polski. Architekt awansu do III ligi, od 3 lat prezes klubu. Marek Maciejewski, to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci świdnickiej piłki. Na łamach Głosu Świdnika opowiada o latach spędzonych w drużynie z lotniczego miasta.

- Pamięta Pan swój pierwszy mecz w barwach Avii?

- To był 1984 rok, mecz wyjazdowy przeciwko Polonii Warszawa. Zremisowaliśmy 1:1. Oczywiście, czułem związaną z debiutem tremę. Wszedłem do zespołu w trakcie sezonu. To była 4 lub 5 kolejka. Drużyna miała za sobą okres przygotowawczy i kilka ligowych spotkań. W tamtym czasie, w Świdniku, była bardzo mocna ekipa. Muszę jednak przyznać, że o mały włos nie trafiłem do lokalnego rywala, Motoru Lublin. Nocowałem u brata, dzień przed wyjazdem z lubelską drużyną na obóz do Bydgoszczy. Odbyliśmy długą rozmowę, a on przekonał mnie żebym wycofał się z tego transferu. Posłuchałem go i następnego dnia wróciłem do Poniatowej. Nie minęło 24 godziny, a działacze Avii byli już u mnie z propozycją kontraktu. Pomyślałem, że nie mogę zaprzepaścić kolejnej propozycji i zdecydowałem się dołączyć do zespołu ze Świdnika.

- Bardzo szybko został Pan kapitanem zespołu…

- Po roku gry powierzono mi opaskę kapitana. Zdziwiła mnie ta decyzja. W Avii byli bardziej doświadczeni zawodnicy, z większym autorytetem. Wybór padł jednak na mnie. Być może zdecydował o tym fakt, że z marszu wywalczyłem sobie miejsce w podstawowym składzie.

- Które spotkanie utkwiło najbardziej w pamięci Marka Maciejewskiego?

- Rozegraliśmy wiele zaciętych i emocjonujących pojedynków. Na pewno szczególne były spotkania derbowe, zwłaszcza z Motorem Lublin. Pamiętam mecz przy al. Zygmuntowskich (sezon 1987/1988 dop. red.), w którym wygraliśmy 3:0. Motor miał wtedy dobrą drużynę, która niedawno jeszcze grała w I lidze. Po spotkaniu, w jednej z lubelskich gazet okrzyknięto mnie profesorem obrony.

- To był szczyt Pana sportowej kariery?

- Na pewno jeden z lepszych sezonów w moim wykonaniu. Rok i dwa lata wstecz też były bardzo udane. W sezonie 1985/1986, w prowadzonej przez katowicką gazetę „Sport” jedenastce kolejki znalazłem się 13 razy.

- Na klubowych fotografiach często występuje Pan obok Wiesława Kołodzieja i Marka Leszczyńskiego. To byli Pana najlepsi koledzy z boiska?

- W drużynie nie było podziałów. Panowała dobra atmosfera, oparta na szczerości i zaufaniu. Gdy nie wyszedł nam mecz potrafiliśmy po męsku porozmawiać. Nikt się za to nie obrażał. Uważam, że to był jeden z czynników, jakie zadecydowały o tym, że nie zeszliśmy poniżej pewnego poziomu sportowego.

- Przed rundą wiosenną sezonu 1993/1994 w klubie podjęto decyzję o odmłodzeniu składu. Podziękowano za grę, między innymi Markowi Maciejewskiemu. To był dla Pana koniec sportowej kariery?

- W zasadzie tak. Podszedłem do tego spokojnie, wiedziałem, że kiedyś przyjdzie taki moment. Nie chciałem, by trzymano mnie w klubie na siłę, z sympatii lub szacunku do mojej osoby. Pograliśmy jeszcze z Markiem Leszczyńskim dwa lata w lidze regionalnej w Niemczech, ale wiadomo, że to już nie było to samo, co w Polsce. Przez kontuzję kolana musiałem zakończyć i ten etap mojej przygody z futbolem.

- Szybko wrócił Pan na stare śmieci. Od sezonu 1996/1997 pełnił Pan funkcję asystenta trenera Avii, Jerzego Krawczyka.

- Trzeba zaznaczyć, że bycie piłkarzem i trenerem to dwa różne światy. Od Jerzego Krawczyka nauczyłem się bardzo dużo. Zarówno pod względem organizacyjnym, jak i sportowym. Bardzo dobrze przygotowywał zespół mentalnie i taktycznie. Nie był doświadczonym szkoleniowcem, ale nadrabiał to niesamowitą ambicją. Dobrze się stało, że trafiłem pod jego skrzydła.

- Dwa lata później asystował Panu już u Krzysztofa Szeflera…

- To byli dwaj różni szkoleniowcy. Krzysiek Szefler miał doświadczenie w pracy z młodzieżą. Znał klub od podszewki i moim zdaniem dobrze się stało, że dano mu szansę poprowadzenia pierwszej drużyny. Pracując z Krzyśkiem byłem jeszcze bliżej zespołu niż u Jerzego Krawczyka.

- I wreszcie sezon 1999/2000. Po odwołaniu ze stanowiska Szeflera, samodzielnie prowadzi Pan zespół Avii.

- Zadebiutowałem w tej roli 12 września, meczem z Cracovią (1:2 dop. red.). To był trudny okres dla świdnickiej piłki. Sytuacja finansowa PZL-Świdnik nie była najlepsza, więc musiało się to odbić także na funkcjonowaniu klubu. Mieliśmy bardzo okrojony budżet i ledwo dotrwaliśmy do końca pierwszej rundy rozgrywek. W przerwie zimowej z zespołu odeszli kolejni piłkarze. Był taki moment, że zostałem sam z trzema, czterema zawodnikami. Dopiero w lutym 2000 roku rozpoczęliśmy przygotowania do rundy rewanżowej. W tamtym czasie nie był najważniejszy wynik sportowy, a to, żeby Avia nie zniknęła z piłkarskiej mapy Polski.

- Po spadku do IV ligi otrzymał Pan niezwykle trudne zadanie. Trzeba było zbudować zespół, który w przyszłości powalczy o awans.

- Nasza sytuacja wyglądała tak, że spadliśmy niemal na samo dno. W czwartym roku mojej pracy otarliśmy się nawet o „okręgówkę”. Do zespołu coraz częściej włączani byli wychowankowie, którzy w pewnym momencie stanowili o sile tej drużyny. Były jednak mecze, w których widziałem ogromny potencjał tej ekipy.

- Do Pana zespołu należy przecież kilka rekordów…

- Faktycznie, udało nam się kiedyś wygrać 16:0. To był mecz przeciwko Koronie Łaszczów. Pamiętam, że 9 bramek zdobył w tym spotkaniu Bartłomiej Teodorowicz. Mieliśmy też serię 19 spotkań bez porażki.

- A potem upragniony awans do III ligi.

- Sezon 2004/2005 był w wykonaniu Avii niesamowity. Wygraliśmy ligę z przewagą 9 punktów nad Stalą Kraśnik. Nie zapomnę rozmowy, jaką przed startem rozgrywek przeprowadziłem z Mieczysławem Majewskim, ówczesnym prezesem zakładu. Powiedziałem mu, że drużyna jest gotowa powalczyć o awans. Odpowiedział krótko: „To walcz”. To był jasny sygnał do tego, żeby postarać się o powrót III ligi do Świdnika.

- Mało brakowało, a rok później cieszylibyśmy się z awansu do II ligi.

- Zabrakło naprawdę niewiele. Skończyliśmy rozgrywki na 3 miejscu. Zdecydował mecz w przedostatniej kolejce ze Stalą Stalowa Wola, który przegraliśmy, po dobrym spotkaniu, 1:0. A udało nam się wtedy pokonać takie firmy jak Hutnik Kraków czy Radomiak Radom. Mieliśmy zgrany, pewny własnych umiejętności zespół.

- Później bywało różnie. W końcu, po ośmiu latach przestał Pan być trenerem Avii, ale długo nie odpoczywał Pan od świdnickiego futbolu.

- Czułem, że mój czas w Avii się kończy. Zespół potrzebował zmian. Rozstałem się z żółto-niebieskimi na dwa lata i w tym czasie podjąłem pracę w Stali Poniatowa. W marcu 2009 roku wróciłem na ul. Sportową i zostałem wiceprezesem Avii.

- A potem prezesem klubu…

- Piastuję tę funkcję od 3 lat i absolutnie nie czuję się wypalony. Mam wiele pomysłów na futbol w naszym mieście. Rozpoczęła się budowa stadionu, a ja dołożę wszelkich starań, by w Świdniku stworzyć solidny zespół. Druga liga jest naszym obowiązkiem.

rozmawiał Tomasz Filipiuk

Głos Świdnika nr 42/2012