Duchowy Ojciec Świdniczan
29 października minęła 13 rocznica śmierci ks. Jana Hryniewicza.
W pamięci mieszkańców miasta zapisał się jako budowniczy kościoła duchowego i materialnego w Świdniku w latach osiemdziesiątych oraz ofiarny kapłan i patriota. Wspominamy dziś Jego sylwetkę.
„To jednak nie było nagłe olśnienie - cokolwiek do tego czasu robiłem, uważałem za działanie zastępcze, na marginesie mojej osobowości. Bo ja przecież muszę być i chyba będę księdzem. Bałem się ogromnie jednego – czy będę dobrym księdzem?”- pisał ksiądz Jan Hryniewicz w swojej autobiografii.

Ksiądz Jan Hryniewicz, powołany w 1970 roku na stanowisko administratora w parafii pw. Matki Bożej Częstochowskiej i św. Jana Chrzciciela w Kazimierzówce, poświęcił kilkadziesiąt lat swojego życia budowie kościoła – duchowego i materialnego - w Świdniku. Służba Bogu, Ojczyźnie i ludziom pochłonęła go bez reszty. Zmarł 29 października 1999 roku, w wieku 82 lat. W pamięci mieszkańców miasta zapisał się jako ofiarny kapłan oraz gorący patriota. Droga, którą wybrał, stanowiła nie tylko źródło radości dla niego, ale była też wzorem dla innych.
- Ksiądz Jan to nie tylko kapłan, który działał w parafii pw. NMP Matki Kościoła, ale także ojciec wszystkich świdniczan – podkreśla ks. kanonik Tadeusz Nowak, obecny proboszcz parafii. - Odegrał wielką rolę w naszym życiu religijnym, społecznym i politycznym. Traktuję jako dar z niebios to, że w swoim kapłaństwie wzrastałem u boku tak wspaniałego duszpasterza. O naszym spotkaniu zadecydował przypadek. Pierwszą nominację dostałem do parafii Głusk, w której proboszczem był ksiądz o nazwisku Nowak. Biskup stwierdził, że dwóch Nowaków w parafii to stanowczo za dużo i skierował mnie do Kazimierzówki. Drzwi plebanii otworzyły dwie starsze panie. Za chwilę pojawił się, trochę zaspany, ks. Jan. „To ty do mnie przychodzisz?” – zapytał. I tak zaczęła się nasza prawie 30-letnia współpraca, podczas której dobrze poznałem tego niezwykłego człowieka.
TRAGICZNA MŁODOŚĆ
Jan Hryniewicz urodził się 16 lipca 1917 roku w Malinowszczyźnie, gmina Głębokie, powiat dziśnieński, w ówczesnej guberni wileńskiej. Był najmłodszym, szóstym dzieckiem Józefa i Elżbiety z Płatczonków. Ukończył szkołę powszechną oraz Prywatne Gimnazjum Koedukacyjne im. Unii Lubelskiej w Głębokiem. Po odbyciu służby wojskowej w Szkole Podchorążych, w 77 Pułku Piechoty Legionów w Lidzie, podjął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Przerwał je wybuch II wojny światowej, która zapisała się tragicznie w dziejach rodziny Hryniewiczów. W październiku 1939 roku okupacyjne władze radzieckie przejęły ich majątek i zamieniły go w kołchoz. Kilka miesięcy później spalono budynki, a prawie wszystkich członków rodziny aresztowano i wywieziono do łagrów. Do wiosny 1940 roku Jan Hryniewicz pozostawał bez pracy i stałego miejsca zamieszkania. Tułał się po dworcach kolejowych, skwerach, ulicach. Często zmieniał miejsca pobytu, by uniknąć aresztowania. W czasie okupacji kilkakrotnie stawał przed plutonem egzekucyjnym. Poznał smak komunizmu i codzienną sowiecką rzeczywistość.
- Przeżył bardzo wiele – wspomina ks. Tadeusz Nowak. - Odbiło się to na jego zdrowiu, zachowaniu i psychice. Wiele opowiadał o tamtych czasach. Dla nas, młodych księży, były to prawdziwe lekcje historii. Nigdy jednak nie chciał mówić o osobistych przeżyciach. Dopiero gdy na emeryturze zaczął pisać kronikę, poznaliśmy trochę szczegółów. Kiedyś wspomniał, jak uratował się sprzed plutonu egzekucyjnego. Mówił – „Tak się darłem, że dowódca plutonu się przestraszył i kazał mnie wypuścić”. Ks. Jan nigdy nie chciał wracać w rodzinne strony. Domyślam się dlaczego. Doświadczył tam wiele złego. Pewnego razu obudził mnie w nocy jeden z wikariuszy. Powiedział, że z pokoju ks. Jana słychać krzyki. Myśleliśmy, że to napad. Zeszliśmy na dół, ale usłyszeliśmy tylko chrapanie dobiegające z pokoju proboszcza. Spał, czyli wszystko było dobrze. Powtórzyło się to jeszcze kilkakrotnie. Ostatni raz, kiedy leżał w szpitalu. Wchodzę do sali, a on się śmieje i mówi – „Co ja tu narobiłem w nocy! Tak wrzeszczałem, że cały szpital postawiłem na nogi”. Zapytałem, co mu się śniło. Odparł – „Śniło mi się, że jak wysiadałem z helikoptera, zaatakowały mnie wilki”. To przeżycia z wcześniejszych lat powodowały u niego nocne koszmary, lęki. Wspominał, że wie, co to znaczy uciekać w nocy do lasu, po śniegu i na bosaka, kiedy nagle słychać łomot do drzwi.
Inna historia, która też wiąże się z jego wcześniejszymi przeżyciami. W kościelnej księdze intencji zazwyczaj stawiał parafkę. Czasami jednak podpis był tak duży, że wychodził aż na stolik. Zastanawialiśmy się, od czego to zależy. Przyznał mi się dlaczego: „No wiesz, jak byłem w kołchozie, to za każdym razem, kiedy wychodziliśmy i wchodziliśmy, musieliśmy się podpisać. Przy zeszycie siedział taki brudny „cerber”, z czarnymi paznokciami i kopiowym ołówkiem. Myśleliśmy sobie, ty taki i owaki synu, już my się podpiszemy. I w podpis wkładaliśmy całą naszą złość”. Doszliśmy z księżmi do wniosku, że kiedy ks. kanonik był wzburzony, to podpis wychodził aż za księgę. Wykorzystywaliśmy to potem. Jak chcieliśmy coś u niego załatwić, to spoglądaliśmy na podpis. Jeśli widniała parafka, wiadomo było, że ksiądz ma dobry humor. Jeżeli podpis był dokładny, to już o nic nie pytaliśmy.
OFIARNE KAPŁAŃSTWO
„Czy coś bym dziś zrobił inaczej? Przesadziłem na pewno ze skalą zaangażowania. O 20 lat nie byłem na urlopie. Zerwałem korespondencję, życie towarzyskie, rodzinne. Nie wyjechałem na wycieczkę. Nie odwiedziłem stron rodzinnych, zgliszczy po ojcowiźnie, kościoła chrztu, grobu ojca. Dziś, niestety, na wszystko jest już za późno. Nigdy nie miałem czasu” – ubolewał ks. Jan Hryniewicz.
Miał jednak czas dla innych. Nigdy nie odmawiał pomocy. Świdniczanie pamiętają o tym do dziś.
- Zetknęłam się z księdzem Janem jako parafianka – opowiada Urszula Radek. - Pamiętam mowę, którą wygłosił w stanie wojennym. Kazał nam iść do zakładu, bo tam jest nasze miejsce. Odprawiał w zakładzie msze, a jeśli nie mógł, przysyłał księży. Pozwolił naszej grupie, która sprzeciwiła się stanowi wojennemu, spotykać się w kościele. To był azyl, bardzo nam potrzebny. Doradzał nam, ale jednocześnie tonował nasze zapędy. Znał system komunistyczny i wiedział, czym grożą nasze działania. Kiedyś na kazaniu poprosił, żebyśmy skończyli z wieczornymi spacerami. Na pewno uchronił nas w ten sposób od większych konsekwencji. UB już powoli wyłapywało spacerowiczów. Wywozili 25-20 km poza Świdnik, wypuszczali i trzeba było wracać na piechotę. Ewentualnie aresztowali i od razu robili kolegia. W takich wypadkach ks. Jan zawsze służył pomocą. Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie. W 1986 roku koleżance z pracy zmarł mąż. Została z dwójką małych dzieci. Poszliśmy zamówić pogrzeb. Spotkaliśmy księdza na placu budowy. Kazał nam iść do kancelarii i wszystko załatwić. Powiedzieliśmy, że nie mamy czym zapłacić. A on – „A czy ja się pytam o pieniądze?”. Po pogrzebie zostało nam trochę pieniędzy ze składek na wieńce. Postanowiliśmy dać je księdzu Janowi. Nie chciał przyjąć. Powiedział, że bardziej przydadzą się wdowie. Cieszę się, że mogłam go poznać. To był wielki dobrodziej. Chylę przed nim czoła.
W 1994 roku, władze Świdnika przyznały ks. Janowi Hryniewiczowi, pierwszy w dziejach miasta, honorowy tytuł „Zasłużony dla Miasta Świdnika”. 11 listopada 1999 roku, wkrótce po śmierci duchownego, podjęto także uchwałę o nadaniu jego imienia jednej z ulic. Ks. Jana pożegnano 31 października 1999 roku w kościele pw. NMP Matki Kościoła, którego był budowniczym. Spoczął na cmentarzu komunalnym w Świdniku.
Cytowane wspomnienia pochodzą z kroniki parafialnej oraz książki Antoniego Mieczkowskiego „Ksiądz Jan Hryniewicz: ojciec duchowny świdniczan”.
Agnieszka Wójcik
Głos Świdnika nr 45/2010