Pamiętnik Aleksandra Niewiarowicza

(...) Dziś, dnia 6 marca 1882 roku, dzień który długo będzie dla mnie pamiętny, dzień to uroczysty. Dzień w którym zabłysła gwiazda mego szczęścia i osiągnąłem tyle czasu oczekiwaną posadę o której marzyłem, na która z udręczeniem myśli w nędzy i upokorzeniu strawiłem blisko 3 lata.

Otóż dziś mój pryncypał, tj. dozorca miał odjechać o godzinie 5 rano pociągiem towarowym do Chełmna w swoich interesach. Ponieważ byłem jego doradcą pod każdym względem służbowym, prowadziłem wszelkie sprawy piśmienne i rozporządzenia, bowiem prosił mnie o załatwianie. Nieborak słabo znał się na zajmowanej posadzie dozorcy odcinka torowego i dlatego mu pomagałem bowiem nie musiałem być cały czas z robotnikami i prowadzić konserwację linii, ale robiłem co mi się podobało. Byłem przy robocie lub w domu, a wówczas zastępował mnie wyszkolony przeze mnie jeden ze zdolniejszych robotników torowych. A więc najczęściej byłem w domu lub chodziłem na polowania, łapanie ryb, grałem w karty z zawiadowcą tejże stacji. Naturalnie na pacierze w preferansa czasami do białego rana. Otóż odjeżdżając mój dozorca zechciał się zobaczyć ze mną, a że było jeszcze bardzo rano, więc spałem, a raczej poziewałem już w łóżku. Okna naszego pokoiku na parterze wychodziły na peron, gdzie dozorca wystrojony oczekiwał na pociąg do przyjścia którego było jeszcze 20 minut. Zapukał on w okno, a usłyszawszy jego głos ubrałem się, a raczej narzuciłem tylko kożuszek i w pantoflach wyszedłem na peron. Rozmawialiśmy o różnych bagatelach, potem zaszliśmy do kancelarii zawiadowcy i tamże na stole zauważył Puchalski konwert dla niego. Ekspedycje przychodziły prawie co dzień, rozmaite rozporządzenia, okólniki, a więc Puchalski rozpieczętował i czyta rozporządzenie Naczelnika, ażebym ja niezwłocznie wyjechał na 35 odstęp dla czasowego niestety zastąpienia dozorcy tego odstępu w Świdniku. Wiedziałem, że dozorca Grabowski był już od dawna kandydatem do dymisji, gdyż był bardzo opieszały w swych czynnościach, a przy tym był nałogowcem. Na podstawie tej wiedzy i wiedząc też, że poczciwy Naczelnik ma chęć obsadzić mnie na dozorcę, byłem prawie pewny rozwiązania mego szczęścia, żem się rzucił na papier, jak gdyby mi kto pół świata darował i pochłaniałem każde słowo Naczelnika. Bałem się czy to nie sen lub jaka igraszka, albo czyjś żarcik, ale przekonałem się, że prawdziwe szczęście zaświtało wreszcie przede mną. Cóż to była za radość z którą prawie kłusem popędziłem z tak wesołą nowiną do mojej kochanej żony. Wleciałem jak bomba do pokoju rozpromieniony szczęściem, zona już nie spała, ale była jeszcze w łóżku z radością zacząłem mówić głośno, ale plątałem się w swoich słowach, mieszałem groch z kapustą, chciałem swe szczęście jednocześnie wyrazić tak, że na razie żona nie wiedziała o co mi chodzi. Dopiero potem zrozumiała i z westchnieniem z dwóch naszych piersi wznieśliśmy dziękczynne modły do Najwyższego Pana.

Naturalnie Puchalski po odebraniu tej wiadomości poniechał swej podróży, gdyż ja musiałem wyjechać, a oboje razem nie mogliśmy się oddalać z odstępu. Gorączkowo zacząłem się szykować do do tak miłej podróży pociągiem, którym miał odjechać Puchalski. Po drodze wstąpiłem do Naczelnika w Lublinie, gdzie zastałem dozorcę Grabowskiego od którego miałem przyjąć odstęp. Pojechaliśmy razem wagonikiem na 35 odstęp tj. do koszarki Świdnik położonej 10 wiorst od Lublina. Jadąc po drodze spisywałem i odbierałem podług przepisów cały majątek 35 odcinka. Nareszcie przyjechaliśmy do koszarki w której mieszkał Grabowski. Mój Boże, jak ucierpiała wtedy moja dusza, to było wiadomo tylko Bogu. Otóż znalazłem się w mieszkaniu czarnym, brudnym, a tam zrozpaczona, rozczochrana i zapłakana żona Grabowskiego. Na mój widok domyśliła się żem przyjechał odbierać odcinek. Koło niej widzę pięcioro drobnych dziatek nędznie ubranych, głodnych, oczęta tych biednych dzieci pozapadane, włosy poczochrane, brudne i bose. Nóżki tak chude, jak kijki, ubranie na nich było w największym zaniedbaniu. Żona Grabowskiego, niegdyś piękna kobieta, ale dziś przy takim mężu wyryte zmarszczki na jej czole i postarzała twarz przedwcześnie.

Rzućmy okiem na Grabowskiego-oto mężczyzna, głowa tak licznej rodziny usiadł sobie na drewnianym stołeczku i najspokojniej skręcił sobie papierosa i co chwila wybuchał głośnym gniewem i odbijał atak żony użalającej się na jego nałóg i opieszalstwo, które doprowadziło do dymisji. Zrozumiałem, że to człowiek z rzędu tych ludzi, którzy będąc obarczeni liczną rodziną, a widząc w sobie mało sił i energii tracą nadzieję i stają się obojętnymi. Mało go obchodzi czy żona i dzieci mają co jeść, niech żona robi co chce, a o przyszłości dzieci on nie myśli i zostawia to losowi. Przy tym to człowiek sterany hulaszczym życiem, gdyż lat z górą 30 był w wojsku w randze kapitana, dziś wygląda jak staruszek. Chudy, słusznego wzrostu, siwy jak gołąb. Chcąc go rozweselić w największych troskach trzeba poprosić, aby opowiedział z czasów przeszłości, a wtedy wpadał w prawdziwie młodzieńczy zapał i opowiadałby całą dobę o rycerskich czynach wojennych. To był Nikołajewski żołnierz, dziś go z nienacka zapytać ile ma dzieci to odpowiada "czekaj pan, zaraz powiem, oto Staś jeden, Miecio drugi, Helcia trzecia, Wacio czwarty". A przecież Pan masz pięcioro, a nie czworo? "A prawda, którenże to piąty, acha Kazio piąty, zapomniałem". Cóż za los tych nieszczęsnych istot, jaka ich przyszłość? Bolało mnie serce srodze patrząc na tą rodzinę, pozbawioną tego kącika i kawałka chleba, który im tak potrzebny.

Upłynęło kilka dni od czasu kiedym został w swoim żywiole, w swej zamiłowaną czynności, która nie była w użyciu prawie trzy lata. Przy tych czynnościach upłynęło mi do 19 kwietnia, w którym to czasie przyjeżdżałem do żony do Gołębia, będąc niepewnym czy zostanę zatwierdzony na dozorstwie. Pomimo starań Naczelnika Dystansu Główny Inżynier robił sprzeciwy, co do zatwierdzenia mego i skutkiem tego gryzła mnie straszna niepewność. A że nadchodziła Wielkanoc niepodobna było zostawić żonę z dziećmi samą w Gołębiu, gdyż sam musiałem być nieodłącznie w Świdniku zatem odwiozłem żonę dnia 19 kwietnia do Płudów do rodziców żony. Sam zaś powrotnym pociągiem wróciłem do Świdnika do swojej pracy. Upływały dni, które nie wiem jak określić bo ciągła niepewność była czy zostanę zatwierdzony. Jakież to było straszne w tej niepewności żyć dwa miesiące. Widząc zaś naczelnik, że tak długo się waha moje zatwierdzenie pojechał sam do Warszawy i prosił osobiście o pomoc Liszkego, także naczelnika dystansu, a kuzyna mojej żony, który miał wpływy w dyrekcji ogromne. Otóż ten ma prośbę naczelnika Mikulskiego osobiście udał się do Dyrektora z prośbą o moje zatwierdzenie, chociaż dał się nakłonić z wielkimi oporami, ale sprawę załatwił.

Dnia 5 maja wezwał mnie naczelnik dystansu, poczciwy Mikulski i zakomunikował, że jestem już zatwierdzony. Nie uwierzycie, jaka była moja radość, myślałem że cały świat przede mną się kłania, radość nie do opisania. Do takiego stopnia żem się w nocy budził i czytałem papier mego zatwierdzenia, planowałem przyszłość, życie dostatnie i możebność losu lepszego dla dziatek. Jednym słowem każda chwila, każda minuta mnie cieszyła, że nareszcie Bóg się ulitował i wysłuchał moje prośby i ziścił moje marzenia, moje sny, moje życzenia. Już to mieszkanko w którym mieliśmy mieszkać, a w którym jeszcze mieszkali Grabowscy, planowałem w jaki sposób wyremontować i przerobić. Składa się ono z 3 pokoi i jednej kuchni. Nareszcie dnia 20 maja Grabowscy się wyprowadzili i opróżnili mieszkanie. Miałem więc do wyremontowania mieszkanie, kupiłem 2 krówki, porobiłem zasiew, jarzyn posiałem, które ładnie powschodziły, także jęczmień, owies, gryka, ogród warzywny, ogród kwiatowy.

Już miałem jechać do Płudów do rodziców żony po swą rodzinę bo to i lipiec nadszedł, ale niestety Bóg litościwy chciał jeszcze lepiej nas uposażyć, gdyż dnia 4 lipca zawołał mnie naczelnik i proponuje mi przyjąć odcinek nr 37 Jaszczów (dawniej Łysołaje) tj. między Trawnikami, a Minkowicami. Na tymże odcinku dozorca Wyszomirski staruszek umarł, a więc nie mogę się sprzeciwiać woli naczelnika. Według niego Łysołaje to daleko lepszy odcinek, więcej gruntu, śliczna ziemia itd. Naturalnie podziękowałem naczelnikowi i dnia 7 lipca w sobotę trzeciego dnia po pogrzebie dozorcy Wyszomirskiego odebrałem 37 odcinek (Łysołaje) Jaszczów i nie mogłem w tej chwili sprowadzić żony i dzieci, gdyż mieszkała jeszcze w domu Wyszomirska. Przy tym musiałem się zapoznać z odcinkiem, z ludźmi i stanem torów. Zawiadamiam żonę o zmianie i o zwłoce co do przenosin już na nową siedzibę, chociaż pierwszej w Świdniku wcale nie widziała (...).

Fragment pamiętnika Aleksandra Niewiarowicza (1853-1925) umieszczony oryginalnie pod adresem http://republika.pl/niewiarowicz/ Publikacja w serwisie "Świdnik na kartach historii" dzięki uprzejmości Pana Zbigniewa Penkalskiego ze Starogardu Gdańskiego.