Sąsiedzkie Śmigusy

O Świdniku z początku lat 60, obowiązkach gospodyni domowej i tradycjach wielkanocnych opowiada Joanna Madzelan, która do Świdnika przyjechała wraz z mężem w 1959 roku. Zbudowali dom u zbiegu obecnych ulic: Partyzantów i Wojska Polskiego. Czasy nie były najłatwiejsze, jednak dziś wspomina je z sentymentem.

- W najbliższej okolicy naszej działki stała tylko willa „Jutrzenka”, dom doktora Majewskiego, a nieco dalej przy Wojska Polskiego willa „Bożenna” – mówi pani Joanna - Dookoła był las. Chodziłam tam z dziećmi na spacery i na grzyby. Nie było jeszcze asfaltowej drogi ani oświetlenia. Doskwierał też brak kanalizacji. Po wodę chodziłam albo do starej stacji, bo tam znajdowała się studnia, albo do „Jutrzenki”. Nosiłam ją wiadrami. Było to naprawdę ciężkie zajęcie. Na wiosnę i jesienią często nie można było przejść ulicą, tyle było błota. W gumiakach docieraliśmy do głównej szosy (obecna al. Lotników Polskich), zdejmowaliśmy je u rodziny, która tam mieszkała i dopiero wtedy zakładaliśmy buty.

Zakupy spożywcze robiłam w mleczarni i sklepie mięsnym, które znajdowały się przy dzisiejszej ulicy Wyspiańskiego 7. Zaopatrzenie było dobre, ale w kolejkę trzeba było ustawić się już o 4 rano. Na otwarcie sklepu ludzie czekali w klatce schodowej pobliskiego bloku. Pamiętam, że jego mieszkańcy często mieli pretensje, że jest za głośno. W mleczarni można było kupić pieczywo i sery. Chodziłam też na targ, który mieścił się koło obecnego Gimnazjum nr 2. Można tam było wszystko kupić - kwiaty, nabiał, ubrania, nawet żywe kury i kaczki. Nie mieliśmy wówczas samochodu, nawet roweru, więc po zakupy chodziłam pieszo. Ciężko mi było dźwigać siatki z zakupami, szczególnie kiedy padał deszcz lub śnieg. W niedzielę całą rodziną chodziliśmy do kościoła na Kazimierzówkę. Po obiedzie odwiedzaliśmy sąsiadów albo oni przychodzili do nas. Zawsze było dużo żartów i śmiechu. Dzieci miały się gdzie bawić. Nie baliśmy się, że coś im się stanie, bo samochody tutaj nie jeździły, nie kręcili się też żadni obcy ludzie. W maju, przy kapliczce na ulicy Traugutta odprawiane były nabożeństwa. Ksiądz Józef Bieńkowski przyjeżdżał motorem, przebierał się w komżę i odprawiał majówkę. Początkowo kapliczka zwrócona była do „Jutrzenki”, bo prawdopodobnie zbudowali ją właściciele willi. Potem pan Mendoń przestawił kapliczkę przodem do ulicy. Kiedy zaczynał prace, ludzie szeptali, że chce zlikwidować kapliczkę i byli bardzo oburzeni. W końcu jednak sprawa się wyjaśniła i już nikt nie zgłaszał sprzeciwu.

WIELKANOCNE TRADYCJE

- Wielkanoc spędzaliśmy przeważnie w domu – wspomina pani Madzelan.- Były to święta bardzo radosne i sąsiedzkie. Przygotowania zaczynały się od robienia palm. W rodzinnym domu wykonywaliśmy je z suszonych zbóż, kwiatów, traw. W Świdniku, również i nasza sąsiadka, pani Kujawska, robiła je w ten sposób. Co roku obdarowywała nas piękną palmą. Później oczywiście malowaliśmy pisanki. Gotowaliśmy jajka w łuskach z cebuli albo w oziminie żyta, a nożykiem wyskrobywaliśmy wzorki. Topiliśmy też wosk, malowaliśmy nim wzory na jajkach, a potem wkładaliśmy je w kolorową wodę. W Wielką Sobotę odbywało się święcenie pokarmów. Przez pierwsze lata chodziliśmy na Kazimierzówkę. Było wprawdzie daleko, ale nikt nie narzekał. Później ksiądz przyjeżdżał do Świdnika. Ludzie zbierali się na placu za dzisiejszą przychodnią i ustawiali koszyczki na przygotowanych stolikach. Podobnie, jak dzisiaj, święcenie odbywało się co pół godziny. W Wielką Niedzielę trzeba było wstać około 4 rano, żeby zdążyć na rezurekcję. Po mszy wracaliśmy do domu na tradycyjne śniadanie – biały barszcz z kiełbasą i jajkami. Zanim jednak je przygotowaliśmy, mijało trochę czasu. Nie było gazu, więc trzeba było rozpalić w kuchni węglowej albo podgrzewać wszystko na kuchence elektrycznej. Obiadu zazwyczaj już nie gotowaliśmy, podawało się tylko bigos, jakąś wędlinę, ciasto. Zawsze piekłam babki drożdżowe, sernik i mazurki. To były tradycyjne ciasta, których nauczyłam się jeszcze w rodzinnym domu. Jeśli było ciepło, chodziliśmy na spacer do lasu albo siedzieliśmy na ławkach przed domem. Panowała radosna atmosfera, dzieci dokazywały.

Z rodzinnego domu zapamiętałam bardzo ciekawy zwyczaj, tak zwane śmigusy. Wprowadziłam go wśród naszych świdnickich sąsiadów. W nocy z niedzieli na poniedziałek odwiedzaliśmy się nawzajem, śpiewając pod oknami taką pieśń:

Róża w ogrodzie rozkwita
Jezus z Maryją się wita
I my z wami się witamy
O śpiewanie się pytamy
Alleluja, Alleluja!

Bracia mili już rok cały
Jakeśmy u was nie śpiewali
Dzisiaj Zmartwychwstanie Pana
Niechaj będzie pieśń śpiewana
Alleluja, Alleluja!

Za śmigusa dziękujemy
Szczęścia, zdrowia wam życzymy
Ażebyście długo żyli
A po śmierci w niebie byli
Alleluja, Alleluja!

W moich rodzinnych stronach za śpiewanie ludzie obdarowywali zazwyczaj jajkami. W ciągu nocy obchodziło się całą wieś. Jeśli w domu była panna na wydaniu, to często kawalerowie przychodzili i z sąsiedniej miejscowości. W Świdniku zapraszaliśmy się do domów i częstowaliśmy kieliszkiem wódki czy lampką wina. Pamiętam, że któregoś razu poszliśmy do sąsiadów, zaśpiewaliśmy, ale nikt nam nie otworzył, więc zawiązaliśmy drzwi drutem i na drugi dzień nie mogli wyjść z domu. U następnych sąsiadów drzwi były również zamknięte, więc postanowiliśmy wejść przez balkon. Chodziliśmy tak kilka lat. Nie chcieliśmy, żeby tradycja zaginęła. Później jednak jakoś to przepadło. Szkoda. Dziś już nikt nie pamięta, jakie były kiedyś ciekawe zwyczaje. Tak mijały te świąteczne dni.

Wysłuchała Agnieszka Wójcik
Głos Świdnika, nr 15 (1873), 10.04.2009, s. 6