Wspomnienia z tamtych dni
Krystyna Knapińska

Z okazji robotniczego święta prezentujemy wspomnienie pani Krystyny Knapińskiej – jednej z pierwszych pracownic WSK Świdnik. Zostało spisane w 1976 roku i było publikowane w Głosie Świdnika. Warto o tym wszystkim pamiętać, warto do tego powracać...

Pracę rozpoczęłam z końcem lipca 1951 r. Z trzyletnim nakazem pracy w kieszeni i ogromnym lękiem w sercu stanęłam u bram Zakładu. Trzy lata minęły szybko, jak wszystkie następne i dziś jako jubilat snuć mogę wspomnienia z lat wielkiej budowy niemałego i ważnego obiektu jakim jest Nasz Zakład.

Dyrekcja i administracja — pierwszy kontakt pracownika z Zakładem odbywał się wtedy w budynku zajmowanym potem przez straż przemysłową i biuro przepustek. Spójrzcie wchodząc do Zakładu i porównajcie bramę wejściową z kompleksem budynków administracyjno-technicznych. Jednak wiele lat minęło od tamtych dni.

Do pracy przyjmował mnie kierownik kadr — miedziane włosy potężny mąż, sympatyczny i miły, jak się później okazało. Byłam pierwszą kobietą technikiem przyjmowanym do pracy. Wypełniłam osiem stron ankiety personalnej; złożyłam przysięgę na piśmie że strzec będę tajemnicy Zakładu. Pierwszy raz podejmowałam tak ważne zobowiązanie. Dodatkowo uświadomiono mnie że wróg czyha ,,aby wydrzeć tajemnicę Zakładu i ja mam jej strzec. W sumie zrobiło mi się „łyso" jakby to się dziś powiedziało. Następnego dnia o godz. 7.00 z niebieską karteczką — przepustką w ręku wpuszczono mnie do Zakładu, przez bramę, którą obecnie wjeżdżają samochody. Brama, to były szczelnie zabudowane dźwierze. W czarnej spódniczce i białej bluzce, z książką zamiast torebki, bo takowej nie posiadałam, a z teczki już wyrosłam, przekroczyłam próg nowego życia, które miało być bardziej trudne niż dobre. Szłam długo przez jakieś zarośla aż dotarłam do budynku Zakładu. Było to pomieszczenie obecnej ekspedycji. Hala niewielka, w której w dwu rzędach przy przeciwległych ścianach stały rzadko obrabiarki. Każda z nich dała prawdopodobnie początek licznym działom i wydziałom, które dziś pracują. W niewielkim pomieszczeniu biurowym, w przybudówce tejże hali, przy jednym długim stole, pracował pion techniczny Zakładu — mechanicy, chemicy i elektrycy, W większości rozpoczynający swą pracę. Kilku starszych pracowników — między nimi Stanisław Ostrowski, pracował już dawniej w przemyśle lotniczym — w Lubelskiej Wytwórni Samolotów — Zakładzie produkującym polskie samoloty w okresie międzywojennym i zniszczonym w czasie bombardowania w 1939 r.

Główny inżynier Zakładu, konstruktor i technolog w jednej osobie inż. Biały, zajmował duże biurko w tejże sali, przy oddzielnym stoliku siedział główny metalurg inż. Andrzej Feill i jego zastępca inż. Stanisław Kwieciński. Dwa biurka nie mieściły się niestety w tym pomieszczeniu.

Inż. Biały, wspaniały i mądry człowiek, cieszył się sympatią całego pionu technicznego i całej załogi ówczesnego WSK, zajmującego obszar jednej hali produkcyjnej — byłego hangaru. Widziałam niejednokrotnie inż. Białego stojącego obok pracownika przy obrabiarce, i wykonującego określony detal — często pierwszy z serii — następne wykonywał pracownik, starając się zrobić to równie dobrze i bezbłędnie.

Współpraca inż. Białego z personelem technicznym układała się na zasadzie: profesor — wychowawca i uczniowie. Jeden z niewielu inżynierów, ocalałych z pożogi wojennej, umiał nas nauczyć odpowiedzialności za wykonywaną pracę, a także współżycia na zasadzie współpracy. Kary administracyjne, donosy i intrygi, obce były temu szlachetnemu człowiekowi. Swoim zaangażowaniem dla Zakładu nie obliczonym na korzyści materialne, troską o załogę uczył i wychowywał. Pozostawił po sobie serdeczne wspomnienia u wielu z nas.

Z prawdziwym, zorganizowanym Zakładem zapoznaliśmy się po upływie miesiąca. Cały "pion techniczny" wyjechał do Mielca na szkolenie. Bo Mielec w owym czasie był czymś więcej, niż instytut lotnictwa. Karmił nas swym doświadczeniem, zasilał fachowcami, szkolił, a co najważniejsze, był zorganizowanym zakładem produkcyjnym. Takim z prawdziwego zdarzenia, produkującym . srebrzyste „Migi" odrzutowce. Te „Migi" - to było słowo zaklęcie. Obowiązująca ścisła tajemnica uniemożliwiała głośne wymawianie nazwy produktu takiego zakładu jak Mielec czy Świdnik. Milczeliśmy więc patrząc z podziwem na wspaniałe ptaki wymyślone i stworzone przez człowiek a, które z dzikim wyciem przelatywały stadami po błękitnym niebie nad naszymi głowami.

Z okresu pracy a właściwie szkolenia w Mielcu i poznawania laboratoryjnych tajemnic związanych z produkcją lotniczą, wspominani zawsze chemika mgr Nakoniecznego, kierownika tamtejszego laboratorium w latach pięćdziesiątych, styl jego pracy i serdeczną troskliwość jaką nas otoczył, a było nas trzy. Ucząc, sprawdzał nasze umiejętności w sposób prosty: przy jednym stole, obok siebie, robiliśmy oznaczenia analityczne, każdy ruch był kontrolowany, wynik końcowy musiał mieścić się w granicach dopuszczalnego błędu.

Nie spotkałam już później takich nauczycieli zawodu, a szkoda, bo choć minęło 25 lat, potrafię odtworzyć każdy kolejny dzień pobytu w Mielcu. Główny metalurg Mielca inż. Danilecki, któremu podlegałyśmy służbowo, pozostał w mojej pamięci jako człowiek interesujący się wszystkim - w którymś kolejnym dniu szkolenia odbyła się rozmowa z praktykantami. Główny metalurg mówił nam wiele o lotnictwie. W czasie rozmowy padły słowa humanitarne, głębokie w swej treści „pamiętajcie, w lotnictwie nie można pracować źle, bo na każdym kawałeczku badanego przez was metalu wisi w powietrzu człowiek i od was zależy jego życie". Produkowaliśmy wtedy Migi, małe metalowe skorupki, którymi z zawrotną szybkością kierował człowiek.

Wśród wielu haseł witających młodych ludzi rozpoczynających pracę w zakładzie, to zdanie człowieka mądrego oddanego lotnictwu, powinno znaleźć się na czołowym miejscu i nie będzie to pusty slogan.

A ze wspomnień osobistych - była jesień, nad Wisłokiem snuły się dymy z ognisk - pieczono ziemniaki. Ze wszystkich. jakie jadłam, te pieczone nad Wisłokiem miały najlepszy smak i łączą się ze wspomnieniem koleżeństwa, śmiechu i radości niecałych dwudziestu lat. Wróciliśmy po kilku miesiącach do Świdnika.

A Świdnik. Była to ogromna na obszarze kilku kilometrów kwadratowych rozpoczynająca się budowa. Klimat tej wielkiej inwestycji daleki był od wielkich budów socjalizmu, choć pozornie tak miało być. W naprędce zbudowanych barakach, istniejących po dzień , dzisiejszy, po obu stronach toru kolejowego mieszkały załogi budowlane z całego prawie kraju.

Antagonizmy pomiędzy firmami i krwawe niejednokrotnie, osobiste porachunki, rozrywki z tych najbardziej prymitywnych sprawiały, że budujący się Zakład przypomniał prawdziwy „Dziki Zachód", a szczególnie Meksyk, bo tak nazywano Świdnik w tym czasie poza granicami województwa.

Ta wielka budowa kojarzy się we wspomnieniach z przeogromnym morzem błota, w którym brnęliśmy w okresie jesienno-zimowym Błoto - to koszmar kilku pierwszych lat Świdnika. Drogi rozjeżdżone przez dziesiątki ciągników, samochodów, spychaczy, zamieniały się deszczem w topiel prawie, na którą nie pomagały gumowe buty, zważywszy, że w tych biednych czasach nikt nie posiadał maxi butów, a szkoda. Niekiedy co dowcipniejsi kierowcy z fantazją ochlapywali nas błotem od stóp do głów i jeśli zdążyło się to w drodze powrotnej z Zakładu, tak naznaczeni wracaliśmy do Lublina.

Praca chemików, tych pierwszych kilku osób, nie była najłatwiejsza Wprawdzie przyzwyczaiłam się do warunków prymitywnych, bo nauki techniczne pobierałam w budynku adoptowanym na szkołę, w którym stemplowane sufity i ściany, po którymś tam bombardowaniu groziły lada mement zawaleniem, niemniej jednak trudno było, małe pomieszczenie biurowe na pierwszym piętrze właśnie kończonej ósemki (H~2) nazwać mianem laboratorium. Tu pracowaliśmy pierwszą mroźną i trudną zimą. Do pracy przyjeżdżaliśmy w towarowych wagonach w większości nie zamykających się. Przystanek był przy starej stacji Świdnik, a droga wiodła do Zakładu przez lotnisko jeśli nie było zawiei, a pod świerkami rosnącymi równolegle do toru, jeśli liche kapociny zanadto szarpał wiatr. Oszronieni, zmarznięci, bo zima była ostra, docieraliśmy do stanowiska pracy a w lodowatym pokoju stał piecyk „koza" z rurą dekorującą pomieszczenie i wychodzącą przez okno, w którym trzeba było napalić, zorganizowawszy przedtem trochę drzewa. Pracowaliśmy do południa w paltach. Początki pracy przypominały bardziej praktyki alchemików, niż normalną pracę laboratoryjną. Rozpuszczanie na ważek stali odbywało się na kuchenkach ustawionych na parapecie okna wychodzącego na halę - bo tam bardziej „ciągnęło" bure gryzące dymy tlenków azotu. A że widok był dość osobliwy, nigdy nie brakowało gapiów pod oknem. Palta i buty po tej pionierskiej zimie, nosiły widoczne znamiona naszego zawodu, tj. tu i ówdzie wypalone dziury i dziurki.

O godz. 13.00 w czasie przerwy obiadowej - maszerowaliśmy do stołówki zakładowej mieszczącej się za bramą w baraku zajmowanym obecnie przez przyfabryczny sklep metalowy. Stołówka nie sprawiała nam niespodzianek - serwowała dania pożywne, bo tłuste i prawie zawsze jednakowe: zupa na rąbance na pierwsze i rąbanka z ziemniakami na drugie danie, zawsze .na zastawie cynowej tzn. w jednej cynowej misce, z jedną cynową łyżką. Porcje mięsne były duże, ale raczej od świńskiego karku wzwyż. Bywało, że z „talerza" patrzyło łzawo oko wieprzowego męczennika, budząc wyrzuty sumienia zgłodniałego i zmarzniętego konsumenta. Co wrażliwsi pozostawiali w świętym spokoju wiecznym zamordowaną część zwierzaka. Po rozkoszach jedzenia pracowaliśmy do 16.00, a ponadto nie kończyły się upomnienia i groźby, że obiad trwa za długo - załoga rosła i coraz trudniej było w ciągu pół godziny dojść do stołówki, zjeść obiad i powrócić na miejsce pracy. Z sanitariatami sprawa była prostsza. Gęsty jeszcze las i śnieg były nam bardzo pomocne tej pierwszej zimy. Powrót do domu był trudniejszy od dojazdu do pracy zimą. Bywało, że w międzyczasie zawiało „otwarte pulmany" i trzeba się było wślizgiwać do wagonów. Młodsi wślizgiwali się, starszych wciągano i wagon towarowy zapełniał się i zapełniał... ludzie ogrzewali się wzajemnie i ogrzewali nie mniej od nich zmarznięty wagon. Ci pionierzy ładu musieli być ludźmi o żelaznym zdrowiu. Pokolenie ludzi, którzy przeszli przez wojnę, znali niedostatek, wojenne tułaczki i głód.

Zima skończyła się, nawet nie chorowaliśmy, bo jak? Nie było lekarza. Gdzieś tam podobno w lesie, na terenie obecnego basenu dyżurował podobno w małym baraczku.

Na wiosnę konstrukcje wznoszonych hal były jeszcze wyższe i gęstsze, zaznaczać się zaczęła wyraźnie budowa Osiedla, które latem 1951 r. było jeszcze falującym łanem zboża.

Laboratorium zaczęło przybierać realniejsze kształty z chwilą przydzielenia nam nowego pomieszczenia, które w kilka lat potem objęło po nas mieszczące się tam do dziś laboratorium osprzętu wydz. 560. W dużym pomieszczeniu był już stół analityczny i podstawowy sprzęt chemiczny. Najcenniejszą w tym czasie rzecz - dwie wagi analityczne i skrzynię z pierwszym aparatem umieszczono za szklanym przepierzeniem. Gabinet metalurga i kierownika laboratorium, nie większy od 5m kw. oddzielono od pokoju analitycznego. Pracy czysto chemicznej przybywało. Rósł też personel. Zadomowiła się też z nami nasza „koza", która służyła nam wiernie i darzyła swym ciepłem i w następną zimę, bo kotłownia bardzo kapryśnie rozprowadzała ciepło. Po przeciwległej stronie pomieszczenia laboratoryjnego usytuowało się ambulatorium zakładowe. Obecnie mieści się tam magazyn agregatów. W ambulatorium zakładowym „rządził" - felczer, nieżyjący już p. Liwiak - w laboratorium zaś pracowali chemicy. Sąsiedzi zaprzyjaźnili się szybko. Pan Liwiak ratował często podtruwających się z racji pracy w prymitywnych warunkach chemików, a chemicy dostarczali sprzętu laboratoryjnego (bardzo zresztą ubogiego) i odczynników. Nie brakowało też z racji sąsiedztwa sytuacji komicznych. Niekiedy pacjenci, a szczególnie speszone jak zawsze u lekarza pacjentki, rozbierały się po przyjściu do laboratorium, zanim ktokolwiek zdążył poinformować je o pomyłce. Nie trzeba dodawać że bawiło to ogromnie naszych młodych i skorych do kawałów kolegów. Laboratorium - ambulatorium, przecież to tak łatwo pomylić. Pan Liwiak - felczer wojskowy, leczył skutecznie, zważywszy fakt, że cała załoga była młoda, a średnia wieku nie przekraczała 25 lat. Leczono więc wszelkiego rodzaju urazy, jak to zwykle na budowie i bóle brzucha, do czego w niemałym stopniu przyczyniała się stołówka zakładowa. Poważniejsze przypadki odsyłano do Lublina.

W roku 1953 sąsiedzi rozstali się z żalem. Ambulatorium otrzymało pomieszczenie zajmowane obecnie przez wartownię i lekarza ob. Jarzynę, który usiłował objąć opieką profilaktyczną ludzi pracujących w bardzo trudnych warunkach. Pomagało mu dzielnie dwóch felczerów i dwie pielęgniarki. A chemicy w niedługim czasie otrzymali wybudowane dla nich laboratorium centralne, w którym pracują do dziś.

A sprawy finansowe? No cóż, tak już jest, że osobiste rozliczenia finansowe nie powinny należeć do wspomnień, bo jakkolwiek "pecunia non olet" jak mawiali starożytni, ale nic z romantyzmu w sobie nie mają i tak znów wiele na przestrzeni lat nie przybyło ich do przeciętnej kieszeni tych szarych ludzi, którzy ofiarnie nie szczędząc zdrowia i sił, budowali Zakład, pozostali skromnymi ludźmi, pomimo lat pracy, wykształcenia, wiedzy i doświadczenia. A może właśnie dlatego.

W tamtych latach budowało się jak Polska długa i szeroka, za skromne wynagrodzenie, ale za to z ogromną satysfakcją, że ze zniszczeń wojennych dźwiga się nasz piękny polski kraj. Były to czasy, kiedy talon z rady zakładowej, jako wyróżnienie za dobrą pracę umożliwiał kupno co atrakcyjniejszych towarów. I tak pierwsza wychodząca za mąż; koleżanka dostała w prezencie na nową drogę życia talon na kupno szafy i… sztuczkę płótna. Nagradzano nas talonami na radioodbiorniki marki „Pionier", a dla wyróżniających się przodowników pracy nawet marki ,,Mazur". Na talony też była gabardyna - przedmiot marzeń i główne osiągnięcie w dziedzinie mody młodej pracującej kobiety. Bo kobiety bez względu na okresy dziejowe, lubią się modnie ubrać.

Wspominać można oddzielnie każdą dziedzinę życia zakładowego. Wszystkie rozwijały się z niczego, tak jak rósł ze zniszczeń nasz kraj. Każde ze wspomnień wyda się dziś nieprawdopodobne, na pograniczu groteski i rzeczywistości. Nikt z Was zwiedzając Zakład, biura technologiczne i konstrukcyjne nie uwierzy, że kiedyś mieściły się one na powierzchni ok. 30 m kw. mając za wyposażenie dwa stoły kreślarskie, stół i dwa biurka. Że laboratorium centralne wyposażone w nowoczesną aparaturę kontrolno-pomiarową, to była wtedy mała salka, w której dymiła pamiętna „koza", a na kuchence elektrycznej wystawionej ze względu na brak wentylacji za okno, rozpuszczały się maleńkie odważki stali potrzebnej do produkcji stalowych ptaków, że Zakład, który zwiedzając, nasi goście objeżdżają samochodem, rozrósł się z kilkunastu obrabiarek i płyty traserskiej, mieszczących się z powodzeniem na „jedenastce" - w dawnym hangarze ćwierć wieku temu. Wspaniałe rabaty róż i srebrne świerki zdobiące Zakład to dawne nieprzebyte bajora błota.

Żyjemy w ciekawych czasach, 25 lat, to prawie epoka, wspomnienia — to już legenda.

Krystyna Knapińska

Głos Świdnika, Nr 36 (1155), 1987 r.