Chłopiec z drewnianą zabawką

„Majdanek. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Bosi, czerwony pył miesza się z krwią poranionych stóp, w oczach widać przerażenie i ból. Zmordowane kobiety rogami chustek, zawiązanych pod brodą, ocierają łzy, wstrzymując głośniejszy szloch. Nawet dzieci przestraszone, nie płaczą. Nurzają bose nożyny w pyle drogi, wznosząc ceglaste tumany. Brudnymi piąstkami ocierają oczy, podnoszą umazane całodziennym kurzem buzie, szukając twarzy matki. Jedno wlecze na sznurku odbijającego się o cudze stopy drewnianego konika…” (Danuta Brzosko-Mędryk, „Niebo bez ptaków”)
Tym dzieckiem, kurczowo trzymającym drewnianą zabawkę, był 5-letni Józio Psiuk, który do obozu na Majdanku trafił w kwietniu 1943 roku, razem z rodzicami i dwiema siostrami. Chociaż od tamtych tragicznych wydarzeń minęło 75 lat, pamięć o nich wciąż jest świeża i nadal sprawia ból.

- Do 17. roku życia bardzo bałem się mowy niemieckiej. Przez długi czas uciekałem też do domu, kiedy tylko na niebie pojawił się jakiś samolot. Przypominał mi nalot na naszą wieś. Mama kazała nam położyć się w grządkach na polu. Nadal pamiętam dźwięk jaki wydawała nać siekana pociskami z samolotowego karabinu. Córkom opowiedziałem o swoich przeżyciach, jak miały po kilkanaście lat. Namawiały mnie na wizytę na Majdanku, ale długo nie mogłem się na to zdobyć. Pojechałem dopiero w latach 60., jak zacząłem pracować w WSK. Jeszcze dziś ciężko tam wracać. Nie oglądam też żadnych filmów o tej tematyce – wyjaśnia pan Józef, członek świdnickiego Klubu Seniorów Lotnictwa, z którym spotykam się w Strefie Historii, by posłuchać opowieści o jego losach.

W obozie na Majdanku
Przyszedł na świat 29 maja 1938 roku, w Aleksandrowie koło Biłgoraja. Miał bliźniaczkę Krystynę oraz starszą o cztery lata siostrę Stanisławę. W okresie okupacji ich mama często jeździła do Łodzi, aby kupione tam rzeczy wymienić w rodzinnych okolicach na żywność. Podczas jednej z takich wypraw, została złapana i osadzone w więzieniu, a następnie odesłana do pracy u berlińskiego ogrodnika. Trójką dzieci opiekował się ojciec. W tym czasie wioska była kilka razy pacyfikowana, za pomoc udzielaną partyzantom. Po półtora roku pani Psiuk udało się uciec z Niemiec, ale tuż po jej powrocie do Aleksandrowa, hitlerowcy po raz kolejny pacyfikują miejscowość.
- Zabrali nas na łąkę. Staliśmy całymi rodzinami. Na końcu Żydzi. Razem ok. 1900 osób. Niemcy najpierw mówili, że przesiedlą nas do innej miejscowości. Ludzie odetchnęli. Nagle jednak zobaczyliśmy, że zaczynają się palić domy, te od strony Biłgoraja. Przyjechały samochody, zapakowali nas na nie. A większość Żydów rozstrzelali… Później jeszcze chodzili po domach i szukali uciekinierów – opowiada mój rozmówca.
Do Zamościa jechali w szczelnie zamkniętych, bydlęcych wagonach. Najmłodsi tkwili z głowami przy podłodze, by przez szpary złapać trochę świeżego powietrza. W zamojskiej rotundzie spędzili kilkanaście dni. Potem wyruszyli w kolejną podróż. Tym razem zakończyła się na Majdanku.
- Wygonili nas z wagonów na peronie, obstawionym przez Niemców z automatami i rozjuszonymi psami. Wynieśli z nich też trupy zmarłych w drodze. I tak zaczął się nasz pobyt w obozie koncentracyjnym – mówi Józef Psiuk i wzruszony wspomina: - Dla 5-letniego dziecka to było straszne przeżycie. Dokładnie pamiętam moment strzyżenia. Kobiety, mężczyźni i dzieci stali nago, z podniesionymi do góry rękami. Hitlerowcy sprawdzali jeszcze, czy ktoś czegoś nie ukrywa. Potem strzyżenie do zera. W łaźni na przemian leciała bardzo gorąca i lodowata woda. Nie było gdzie uciec, bo na całym suficie rozmieszczono prysznice. Przy wyjściu dostaliśmy tylko pasiaki. Wszystkie rzeczy osobiste zostały po tamtej stronie. Również mój drewniany konik, który towarzyszył mi w Aleksandrowie, potem w zamojskiej rotundzie i w drodze do obozu. Powiem jeszcze, że podczas jakiejś uroczystości na Majdanku spotkałem się z Danutą Brzosko-Mędryk i przyznałem, że to o mnie pisała. Kupiłem jej kwiaty. Mamy nawet wspólne zdjęcie. A córka sąsiada, od której kiedyś dostałem tego konika, nie przeżyła. Widziałem, jak zabierają ją, słaniającą się… prosto do krematorium.
Wracając zaś do naszej obozowej egzystencji… Siostry i ja zostaliśmy razem z mamą na II polu obozu. Ojciec poszedł na IV pole. Spaliśmy na trzecim piętrze drewnianej pryczy. Czasami ciężko było wyjść z baraku, bo na podłodze leżały trupy albo umierający. Wszędzie rozlewały się też nieczystości. W nocy nie można było opuścić budynku, załatwialiśmy się więc do beczki, z której po kilku godzinach już wszystko się wylewało. Rano budzili nas na apele, które trwały nieraz kilka godzin. Nieważne czy padał deszcz, czy świeciło palące słońce. Pamiętam, że raz mama nie chciała mnie zabrać na apel, bo akurat padał deszcz i zostawiła mnie na pryczy, przykrytego kocem. Niestety, kapo uderzeniem pałki sprawdzał każde łóżko. Dostałem po nogach, zacząłem piszczeć i wyniósł mnie za pasiak przed barak. Mama za niedopilnowanie dostała pałką w plecy. Potem na apelach, kiedy padało, przykrywała mnie i Krysię swoim pasiakiem.
Najbardziej bałem się psów i głodu. Zjadało się wszystko, bo głód jest czymś strasznym. Czasami dawali zupę z perzem. Czasami trafił się kubek czarnej kawy. Były też ziemniaki parowane w ogromnej beczce, najczęściej z łupinami. Łapałem w rączkę, ile tylko zdołałem. Często, bawiąc się na trawniku, zrywaliśmy trawę i ją jedliśmy. Wszędzie towarzyszyły nam wszy. To była plaga, której nie mogliśmy się pozbyć.
Z tego czasu pamiętam komendę: „Mützen ab, Mützen auf”. Czapki zdejmij, czapki włóż. Tak ćwiczyli Żydów. Nie zapomnę też łapanki na placu. Niemcy wyciągali Żydów z baraków i rozstrzeliwali, kiedy ci rozbiegali się we wszystkie strony. Pamiętam krzyki mężczyzn, którym esesmani urządzili bicie. W głowie mam też słowa „przyjdą z nosiłkami i zabiorą ich do pieca”. Nawet dzieci rozumiały, co to znaczy. Zresztą, cały czas towarzyszył nam smród z krematoryjnego komina.

W drodze na… śmierć
W lipcu 1943 roku rodzina Psiuków, razem z innymi więźniami, miała zostać wywieziona na roboty do Niemiec. Najpierw jednak hitlerowcy zrobili selekcję. Najsłabsi trafiali do krematorium. Ciężko chorego Józia mama wzięła na ręce i powiedziała Niemcowi, że zasnął. W ten sposób uratowała go od natychmiastowej śmierci. Za bramą obozu esesmani zabrali go jednak na ciężarówkę, tłumacząc, że zawiozą osłabione dzieci na stację, gdzie miały czekać na transport do Rzeszy. Pan Józef doskonale pamięta, że samochód jechał pod górę, po głębokim piachu, mijając kolumnę więźniów. Malec klęczał na ławce. Zauważył mamę i zaczął piszczeć. Kobieta wyciągnęła go z ciężarówki i wzięła razem z ciocią Kwiatkowską pod ręce. W ten sposób doszli do filii Majdanka, przy ul. Krochmalnej. Samochód nie dojechał na stację, a Józio po raz kolejny uciekł z łap śmierci. Po kolejnej selekcji chłopiec z Krysią i mamą dostali się do szpitala dziecięcego. Tata został ze starszą siostrą w filii. Resztę rodziny, czyli ciocie i wujków, wywieźli w głąb Rzeszy.
- Po paru tygodniach wyszliśmy ze szpitala – wspomina pan Józef. – Tata i siostra dostali przepustkę i mogli do nas dołączyć. Przez pewien czas tułaliśmy się po podlubelskich wsiach. Mieszkaliśmy w Choinach u państwa Wiśniewskich i Małków. Do Aleksandrowa wróciliśmy późną jesienią 1943 roku. Nasz dom, na szczęście, stał pusty i mogliśmy w nim zamieszkać. Niemcy, aby skutecznie walczyć z partyzantami, przesiedlili do wioski batalion Kałmuków, słynnego dr Ottona Dolla, czyli sonderführera Ottona Wierby. Wioskowi mężczyźni ukrywali się w lesie, a ja z mamą i siostrami znów cierpieliśmy straszny głód. W lipcu 1944 roku Kałmucy wreszcie opuścili Andrzejów, a my dołączyliśmy do mężczyzn w lesie. Ukrywaliśmy się tam, aż przyszła wiadomość, że do wioski wjechały radzieckie czołgi, na których widziano polskich żołnierzy…

W Świdniku
Z powojennych losów Józefa Psiuka można by napisać kolejną historię, w której nie brak dramatyzmu. Był chłopcem uzdolnionym plastycznie, ale nieco niespokojnym. W 1945 roku zaczął uczęszczać do Szkoły Powszechnej w Aleksandrowie.
- Dziś powiedzieliby, że mam ADHD – śmieje się pan Józef. – Dwa razy mało nie wylądowałem w poprawczaku. Raz za narysowanie portretu Stalina i małpy. Kolega powiesił te rysunki, dla żartu, na ściennej gazetce. Zrobiła się z tego wielka afera. Dyrektor zawiadomił UB w Biłgoraju. Przyjechali, ale na szczęście uratowała mnie starsza siostra, która pracowała w gminie. Drugi zaś raz, napisałem 16-stronicowy list do Bolesława Bieruta i do Sejmu PRL. Dobrze, że siostra doradziła mi, bym się pod nim nie podpisywał. Też przyjechali ważni panowie z Zamościa i Warszawy. Chcieli zbadać, kto wysłał anonim, ale nie udało im się tego ustalić.
Pan Józef, chociaż bardzo chciał uczęszczać do technikum przemysłu drzewnego lub liceum plastycznego, został uczniem Zasadniczej Szkoły Mechanizacji Rolnictwa w Hrubieszowie. Zatrudnił się jako mechanik i traktorzysta w POM-ie w Chmielku. Rok później został też kombajnistą. W 1958 roku poszedł do Technicznej Szkoły Wojsk Lotniczych w Zamościu. Później, ze stopniem starszego szeregowego, dostał się do OSW Lotniczych w Dęblinie. Jako mechanik obsługiwał Junaki 2 i 3, Jaki 18 i TS-8 Biesy. To właśnie Junakiem odbył swój pierwszy lot. W maju 1961 roku dowiedział się, że poszukiwani są pracownicy do WSK Świdnik. Zatrudnił się w wydziale prób w locie śmigłowca, początkowo w rodzielni, po paru miesiącach jako mechanik lotniczy. 5 lat przepracował w laboratorium prób i badań statystycznych i dynamicznych, kolejnych 5 w wydziale remontów śmigłowca. Później był też serwis gwarancyjny w Libii, naprawa maszyn numerycznych w TA i opieka nad kserografią zakładową. Na swoim koncie miał tez kilkanaście wniosków racjonalizatorskich i wynalazków, na przykład zastosowanie ozonu w silnikach samochodowych, powodującego zmniejszenie zużycia paliwa, ferromagnetycznej opaski na głowę zmniejszającej ból głowy czy jonizująco-ozonujace urządzenie do aseptyki.
- I tak, po wielu latach strachu przed samolotami, związałem swoje zawodowe życie właśnie z nimi. W WSK Świdnik przepracowałem 37 lat. Byłem też mechanikiem w świdnickim aeroklubie. Później pracowałem jeszcze w Lubelskich Zakładach Graficznych. W końcu założyłem własną firmę, zajmującą się sprzętem elektronicznym, a w 2015 roku przeszedłem na emeryturę. Uwielbiam podróżować. Często odwiedzam córki, które mieszkają w Anglii. Zwiedziłem tam już wszystkie największe muzea – kończy opowieść mój rozmówca, który wolne chwile poświęca również na malowanie obrazów.
Agnieszka Wójcik

Głos Świdnika nr 14/2018