Historia willi "Rozkosz"

Adampol to najstarsza cześć naszego miasta, przed wojną uznawana za letnisko i chętnie odwiedzana przez odpoczywających poza miastem lublinian. Do dziś zachowało się parę drewnianych rezydencji z tamtych czasów, kilka z nich zaś zniknęło z powierzchni ziemi w dramatycznych okolicznościach. O historii willi o wdzięcznej nazwie „Rozkosz” oraz losach jej lokatorów opowiedział nam Stefan Kujawski, który zamieszkał w niej z rodzicami w 1941 roku.

PIERWSZE WRAŻENIA

- Urodziłem się w 1931 roku w Ząbkach pod Warszawą. Do Świdnika przyjechałem z rodzicami, siostrą i babcią dziesięć lat później. Tu było więcej pracy, a utrzymanie tańsze. Rąbanka w Warszawie kosztowała 20 zł, a w Świdniku 3 zł. Wysiadłem na stacji i od razu spodobało mi się to miejsce. Droga do naszego przyszłego domu wysadzona była leszczyną, poczułem się więc trochę jak w dżungli. Główną ulicą była dzisiejsza Traugutta, która ciągnęła się do składu węgla przy torach. W miejscu obecnego przejazdu skręcało się w prawo i tam była droga wysadzana starymi świerkami, które potem Niemcy wycięli, bo przeszkadzały w lotach. Natomiast w tym miejscu, gdzie znajduje się teraz „Iskra” rosła ogromna lipa. Ją też w 1943 roku ścięli.

Zamieszkaliśmy w pięknej, drewnianej willi o nazwie „Rozkosz”, która stała przy obecnej ulicy Polnej. Należała do Józefa Gąsiorowskiego, właściciela fabryki bryczek i powozów przy ulicy Zielonej w Lublinie. Był to dwupiętrowy budynek, z czterema wieżyczkami, o dachu pokrytym blachą cynkową. Ze swojego mieszkania na drugim piętrze mieliśmy widok na pobliski lasek dębowy. Oprócz nas mieszkały tam jeszcze rodziny Bugwiczów, Kranców, Nowaków, Jabłońskich, Szkopków i Zielińskich. Kiedy obcy ludzie przechodzili obok willi, zdejmowali czapki z głów, myśląc, że to kościół. Razem z kolegami, których tutaj poznałem, wzorowaliśmy się na partyzantach. Kradliśmy Niemcom amunicję z transportów, rozbrajaliśmy nawet bomby, które składowane były w pobliżu lotniska. Niedaleko stacji znajdowała się opuszczona działka, a na niej zarośnięte krzakami fundamenty. Ukradliśmy Niemcom trochę desek i zrobiliśmy tam bunkier. Był w nim piec, nawet kuchnia. Jak planowaliśmy akcje, to najgorzej było zostać kucharzem. Gotowanie uznawaliśmy za niehonorowe zajęcie.

DRAMATYCZNE ŚWIĘTA

- Wszystko układało się dobrze do Bożego Narodzenia 1943 roku. Nudziłem się w domu, postanowiłem więc pójść do bunkra. Po drodze, na obecnej ulicy Traugutta minąłem trzech Niemców, którzy kierowali się w stronę Kolonii Krępiec. W bunkrze nie zastałem kolegów, zajrzałem więc na stację. Tam jednak też nikogo nie było. Wyszedłem jeszcze na peron, przyjrzałem się jak są samolotom na lotnisku. Zaczęło się jednak robić ciemno, trzeba było wracać do domu, bo Niemcy patrolowali teren.

Doszedłem do drogi. Akurat jakiś człowiek jechał saniami i zgodził się mnie podwieźć. Rozmawialiśmy, powiedział, że wstąpi do znajomych na Kolonii. Podjechałem pod dom, podziękowałem, wysiadłem. Na kolację przyszli do nas sąsiedzi. Było około godziny 20 – 21, kiedy usłyszeliśmy strzały. Poderwaliśmy się zza stołu, wybiegliśmy na balkon, padło jeszcze kilka serii i zapadła cisza. Przestraszyliśmy się, ale było ciemno, więc nie mogliśmy sprawdzić, co się dzieje. Goście rozeszli się do swoich mieszkań, a my poszliśmy spać. Dopiero później okazało się, że pan, który podwoził mnie saniami, zabił jednego z Niemców, których mijałem. Chciał kupić od niego amunicję do pistoletu, ale coś poszło nie tak i go zastrzelił. Sam zginął z ręki dwóch pozostałych. Po tym wydarzeniu Niemcy ogłosili alarm i w odwecie zabrali 21 mężczyzn. U nas też byli, ale dozorca domu powiedział, że nie ma właścicieli, więc nie może drzwi otworzyć i dali spokój.

Wiedzieliśmy jednak, że na tym się nie skończy. Zginął żołnierz, a doświadczenie nas nauczyło, że za jednego zabitego Niemca, zginie 100 Polaków. Dlatego tata i reszta mężczyzn z naszego domu ukryło się w Lublinie u pana Ogrodowskiego. Na drugi dzień pod willą stanęło około 200 Niemców. Jeden z nich przeszedł po wszystkich mieszkaniach i pytał o mężczyzn. Potem wyszedł, a pozostali zaczęli strzelać w dom. Byliśmy przerażeni. Następnie wzięli siekiery i topory, wchodzili do mieszkań i rąbali wszystko, co wpadło im w ręce. Później kazali nam zebrać pozostałe rzeczy i wynieść przed dom. Ja to nawet choinkę wyniosłem, za co dostałem solidnego kopniaka od jednego z Niemców. Żołnierzom niemieckim pomagało kilku Litwinów. Mieli płaszcze koloru zielonego, jaśniejsze od niemieckich, czapki bez daszków obszyte barankiem, a na wierzchu czapek krzyż z czerwonej tasiemki. W czasie, gdy ustawialiśmy się w dwuszeregu na dworze, z domu pana Puszki, mieszczącego się za obecną ulicą Wyszyńskiego, wyszedł głuchoniemy dziadek. Szedł pewnie do sąsiadów, mieszkających tu gdzie teraz znajduje się CPN. Niemcy go zauważyli. Zaczęli krzyczeć, ale nie reagował. Wytłumaczyłem na migi, że nie słyszy i nie mówi. Pobiegli po niego Litwini. Przywlekli go przed dom i tłukli styliskiem od oskarda.

W tym czasie jeden z Niemców oblał benzyną front willi i podpalił. Za chwilę wrzucili do ognia tego pobitego i nieprzytomnego dziadka. Pamiętam, że po kilku dniach rodzina wyciągnęła jego zwęglone zwłoki z pogorzeliska. Nas mieli pogonić na Majdanek. Córki państwa Bugwiczów, Zosia i Bronia, nie miały butów. Szły boso aż do baraków niemieckich przy stacji. Kiedy tam dotarliśmy, z jednego z budynków wyszedł Niemiec. Popatrzył na naszą grupę, wszedł do baraku, a za chwilę wrócił z kilkoma kocami. Przykrył nimi nogi tych dziewczynek. Potem zawołał dzieci do baraku, kazał się położyć na łóżku, dał nam gorącej kawy, poczęstował nawet cukierkami z choinki. Po pewnym czasie przyjechał nadleśniczy, nie pamiętam już jak się nazywał. Wstawił się za nami, zaręczył, że jesteśmy porządnymi ludźmi, no i nas wypuścili. Kiedy wyszedłem z baraku, zobaczyłem wielką łunę. Popędziłem ile sił w nogach, ale już nic z naszej willi nie zostało. Ściany zapadły się do środka. Z pogorzeliska wystawały tylko dwa murowane kominy i piece kaflowe. Niebawem przybiegli pozostali sąsiedzi. Staliśmy tak prawie godzinę, a ja przypomniałem sobie, że mieliśmy kota. Znalazłem go pod drzewem w pobliskim lesie. Miał spaloną sierść, był poparzony, ale uratowaliśmy go. Żył potem jeszcze chyba z 10 lat.

Po drugiej stronie naszego domu stała willa Makarewicza, w której mieszkali dwaj niemieccy inżynierowie. Akurat ich nie było, wyjechali na święta do domów. Drzwi były jednak wyłamane, bo Litwini tam wcześniej urzędowali. Przeczekaliśmy w kuchni do rana. Do pozostałych pomieszczeń baliśmy się wchodzić. Widzieliśmy jaki bałagan zostawili Litwini. Na drugi dzień pobiegłem na pogorzelisko, bo przypomniałem sobie, że przecież na strychu schowana była broń. Bałem się, że Niemcy ją znajdą. Na szczęście nikogo nie było. Odnalazłem pistolety i razem z Jankiem Krancem wyrzuciliśmy je nieco dalej w śnieg. Potem jednak nadszedł pan Szkopek i kazał wyrzucić broń do pobliskiego ustępu. Dopiero wtedy uspokoiłem się, że szwaby jej nie znajdą.

DALSZE LOSY MIESZKAŃCÓW

- Po pożarze nie mieliśmy dachu nad głową. Sołtys Korbus poszedł więc do najbogatszej gospodyni - Pastuszewskiej, by wzięła kogoś do swojego mieszkania. Mama mi potem opowiadała, że Pastuszewska nie chciała się zgodzić, krzyczała: „Po co mi pan to dziadostwo przyprowadza?”. W końcu przygarnęła moją rodzinę. W domu mieszkała już pani Rajewska z córką Sabcią. Kilka miesięcy wcześniej zostały wysiedlone z Mosiny, w województwie poznańskim. W pomieszczeniu, które dostaliśmy, stała tylko kuchenka kaflowa. Pan Puszka dał nam dwa snopki słomy. Przyniosłem je i mieliśmy na czym spać. Rodzina Kranców zamieszkała u leśniczego Krzywickiego, Zielińscy w „Zakopiance”(dzisiaj ulica Zacisze), Nowakowie w drewnianym domku, na rogu obecnej ulicy Struga i Westerplatte. Nie pamiętam już, gdzie ulokowano pozostałych. W czasie wyzwalania naszych okolic wszyscy, oprócz mojej rodziny i państwa Kranców, uciekli w stronę Warszawy.

Wysłuchała Agnieszka Wójcik
W skróconej wersji artykuł ukazał się w Głosie Świdnika nr 16 (1874), 17.04.2009, s. 6