Urodziło mnie miasteczko o dzikiej nazwie półruskiej. Krasnystaw odbijał zachody jarzębinowym pluskiem. Szli zakurzeni żołnierze, chcieli się napić i umyć, zmienić zawszoną koszulę, a potem choćby umrzeć. Drogą ciągnęły wozy uciekinierów, a niedojone krowy ryczały. Ojciec, jeszcze młody, miał dziką brew, jak drzewo osmalone burzami i gniewał się, a jego gniew jak wojna szedł za nami. Matka moja z twarzą ciemną niby Maryja Częstochowska, siedziała na tobołkach, podróżna jak Polska. I szedł nasz wóz z innymi, i zgrzytał, i skrzypiał, i krzykiem niemowlęcym Niepodległą witał. Był rok 1920.